Trudno też po seansie zrozumieć, jak Lennon ze zbuntowanego, bezczelnego nastolatka stał się jedną z najwybitniejszych postaci w historii muzyki rozrywkowej i wręcz ikoną rewolucji lat 60.
Reżyserka Sam Taylor Wood, cofając się do młodych lat Lennona, nie zamierzała wyjaśniać jego fenomenu. Nakreśliła po prostu portret zagubionego dzieciaka, który nie bardzo wie, czego chce od życia.
Lennona (Johnson) poznajemy, gdy mieszka już z rygorystyczną ciotką Mimi (Scott Thomas) i wujkiem. Tyko on wydaje się rozumieć buntowniczą naturę chłopca i przymyka oczy na jego szkolne wybryki. Wręcza mu nawet harmonijkę ustną, by rozwijał muzyczny talent. Wkrótce jednak nieoczekiwanie umiera.
Na pogrzebie Lennon spotyka dawno niewidzianą matkę Julię (Duff). Zostawiła go, gdy miał pięć lat. Teraz próbuje odnowić z Johnem kontakt, co nie podoba się Mimi, która uważa, że ma na niego zły wpływ.
W istocie Wood nakręciła opowieść o nastolatku żyjącym między dwoma skonfliktowanymi siostrami: zimną i zdystansowaną Mimi oraz spontaniczną, ale niestabilną emocjonalnie, nieodpowiedzialną Julią. Pierwsza pragnęła, by Lennon stał się typowym przedstawicielem brytyjskiej klasy średniej. Skończył college, studia i wybrał spokojną egzystencję gdzieś na przedmieściu. Druga rozbudzała w nim apetyt na życie, ale potrafiła też boleśnie zranić. Wood sugeruje, że to dzięki Julii Lennon zachłysnął się rock and rollem w wykonaniu Elvisa, nauczył grać na bandżo i zamarzył o założeniu kapeli, która zawróciłaby w głowach dziewczynom.