Jesienią ruszą zdjęcia do „Gold Struck”, opowieści o Sanjayu – indyjskim studencie informatyki i jego chińskim kumplu Tommym, zdolnym chemiku. Poznają się na uczelni w USA, gdzie pracują nad przemianą brązu w złoto.
Badając naturę złota, muszą cofnąć się do początków cesarstwa chińskiego i Amritsaru – świętego miasta sikhów. Bohaterowie z czasem odkrywają, jak wiele ich łączy. Temat fabuły dobrze oddaje zmianę w stosunkach chińsko-indyjskich – dwie potęgi ekonomiczne zaciskają więzy handlowe i podejmują pierwszą znaczącą współpracę filmową.
Chińskie studio Light House i indyjskie Eros International wyłożą na „Gold Struck” około 10 mln dolarów. Chińska publiczność coraz chętniej ogląda filmy bollywoodzkie – hitem był m.in. „Slumdog. Milioner z Ulicy” i „Nazywam się Khan”. Studia w Bombaju od kilku zaś lat z powodzeniem produkują na eksport – zarobki ze światowej dystrybucji wielokrotnie przekraczają zyski w Indiach.
Hindusi mają doświadczenie, technologię i gwiazdy, a Chińczycy – eksplodujący rynek filmowy. W 2010 roku jego dochody wzrosły 64-krotnie i wyniosły 1,5 miliarda dolarów. Przybyło ponad 300 kin, jest już 6 tysięcy sal. Chińskimi przebojami były katastroficzny „Aftershock” i satyryczny „Let the Bullets Fly”, ale numerem jeden okazał się „Avatar” Camerona (zarobił tam 204 mln dolarów). Chińczycy zezwalają na wprowadzanie nie więcej niż 20 zagranicznych tytułów w roku, większość z nich powstaje w Hollywood. Chcą urozmaicić zagraniczną ofertę – stąd „Gold Struck” – ale przede wszystkim wzmocnić własną produkcję i konkurować z USA. Zyski ich branży filmowej pozostają dziesięciokrotnie mniejsze niż amerykańskiej. Jednak to się zmienia: za 100 mln dolarów powstaje „Empired of the Deep” – chińska odpowiedź na „Avatara” i „Gladiatora”. Oczywiście w 3D.