Lech Majewski dokonuje rzeczy na pozór niemożliwej: ekranizuje... obraz Bruegla. I to jak! Nie jestem historykiem sztuki, lecz właśnie jako laik mam wrażenie, że „Młyn i krzyż" nie tylko uczy patrzeć na dzieło malarstwa. Wyławiać jego detale i sens. Ale też pokazuje magię kina. Nieruchomy obraz ożywa, a postacie zyskują przeszłość i przyszłość.
Imponuje pieczołowitość, z jaką Majewski razem ze swoją ekipą odtwarza XVI-wieczne realia. Uderza niewiarygodne piękno ożywionych kadrów. Wciągające, niepozwalające oderwać od ekranu wzroku. Co ciekawe, absolutnie zniewalający krajobraz reżyser znalazł w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Film rodzi też refleksje na temat dziejów, sztuki, ludzkich losów. Majewski opowiada o XVI-wiecznej Flandrii podbitej przez Hiszpanów. Cierpienie krzyżowanego Chrystusa łączy się tu z cierpieniem chłopaka katowanego przez żołnierzy. Inny wymiar filmu to analiza procesu powstawania dzieła, bo przewodnikiem po obrazie jest sam Bruegel. Czuje się tu myśl bliską filozofii malarza. Ludzie – zajęci własnymi sprawami – nie zwracają uwagi na skazańca upadającego pod ciężarem krzyża, bo wagę wydarzeń historycznych można czasem docenić dopiero z perspektywy lat, a nawet stuleci.
W „Nightwatching" Greenaway ożywił obraz Rembrandta, budując wokół niego intrygę sensacyjną. Lech Majewski nie wykracza poza to, co pokazał Bruegel. Po prostu wydobywa z dzieła malarskiego głębię, która może nam umknąć podczas zwiedzania Kunsthistorische Museum w Wiedniu. A przy okazji, szlachetnie wykorzystując najnowsze technologie, odkrywa wspaniałe możliwości kin.
"Młyn i krzyż" jest pułapką. Lech Majewski, spec od działań fasadowych, zastawił ją niezwykle precyzyjnie.