Jakich reguł trzeba przestrzegać, by przetrwać w filmie grozy do końca? Po pierwsze, nigdy nie mów „zaraz wracam", gdy wychodzisz z pokoju. Po drugie, nie pij alkoholu, nie uprawiaj seksu i nie pal marihuany. Po trzecie, nie schodź do piwnicy. Po czwarte, nie uciekaj przed mordercą na poddasze — tam na pewno cię dopadnie.
Przez lata, jeśli bohaterowie horrorów przestrzegali tych zasad, mogli bez stresu doczekać szczęśliwego zakończenia. No, może z wyjątkiem blondynek z wydatnym biustem. Te, niezależnie od starań, zawsze służyły wszelkiej maści psychopatom za krwistą przystawkę.
Z tego kanonu zakpił w latach 90. Wes Craven do spółki ze scenarzystą Kevinem Williamsonem. Ich „Krzyk" (1996) straszył, ale przede wszystkim był inteligentną grą z tradycją filmową. Craven pokazał nastolatki wychowane na horrorach z lat 70. i 80. ubiegłego wieku, w pełni świadome konwencji straszenia. Jednak popkulturowa wiedza nie zawsze chroniła je przed śmiercią w męczarniach. Przyjemność z oglądania „Krzyku" i jego kontynuacji (1997-2000) polegała m.in. na zgadywaniu kogo w tej erudycyjnej zabawie Craven oszczędzi.
Bohaterowie czwartej części cyklu podkreślają, że nowa dekada to nowe zasady. Tyle, że tym razem naczelną regułą jest ich brak. Kiedyś nietykalne były dziewice, dziś taki status mają geje — tłumaczy kolegom fan horrorów. W następnej scenie przekona się na własnej skórze, że jest w błędzie.
Czy za unicestwienie norm odpowiada zamaskowany kiler — miłośnik współczesnych dreszczowców, gdzie ważniejsze od dramaturgicznych reguł spektaklu jest epatowanie okrucieństwem na granicy pornografii? Nie tylko. Craven i Williamson z właściwą sobie ironią wskazują pośrednich winowajców masakry w filmowym miasteczku Woodsboro. To nowe media.