Czytaj też - Wielkie dramaty podczas prowincjonalnego festynu
Akcja „Maratonu tańca" rozgrywa się w miasteczku na Dolnym Śląsku. Biedy i bezrobocia tam dużo, smutki i brak perspektyw topi się w alkoholu. Objazdowa impreza, w której nagrodą jest 50 tys. zł, mobilizuje mieszkańców, choć za udział trzeba zapłacić. Wszyscy potrzebują pieniędzy. Na lekarstwa dla chorego dziecka, remont kościelnych organów, ucieczkę z nieudanego małżeństwa...
Sponsor maratonu startuje do Senatu i szuka poparcia, dla konferansjera i piosenkarki to szansa wyciągnięcia jak najwięcej z naiwnych prowincjuszy, dla oszustów-nieudaczników życiowa okazja. Orkiestra gra, pary tańczą, a przy okazji wychodzą na jaw skrywane wcześniej tajemnice, żale i uprzedzenia czy nadprzyrodzone zdolności, rodzą się uczucia.
Codzienny ład zostaje zburzony i nic już nie będzie jak dawniej. Ale trzeba to przyjąć na wiarę. Ten film to zestaw luźno powiązanych skeczy. Częściej smutnych niż śmiesznych, niekiedy baśniowo-magicznych, ale głównie stereotypowych i wtórnych. Uczestnicy maratonu tańczą z coraz większym wysiłkiem i poświęceniem. Od widza trudno takiego zaangażowania oczekiwać.