Maciej Pawlicki o filmach Rzeź i Człowiek z Hawru

Dawno się w kinie tyle nie śmiałem. I dawno nie wyszedłem z takim kacem. Jakbym trepaka zatańczył na trumnie

Publikacja: 28.01.2012 00:01

"Rzeź"

"Rzeź"

Foto: kino świat

Jak wiadomo z pism wypromowanych autorów, burżuazja gnije już ze 300 lat. Co i rusz jakiś bystrzak z wypiekami na licu na nowo stwierdza owo gnicie. W wieku XIX pojawiło się ich sporo, w wieku XX już całe watahy demaskatorów obwieszczały hipokryzję i egoizm sytych mieszczan. Mimo obfitości poświęconych temu zagadnieniu dzieł można tę krowę doić nadal, egoizm i hipokryzja przybierają wciąż nowe formy, które należy należycie obnażyć i potępić, by wytępić.

Lekki sarkazm, jaki, być może, zaplątał się w poprzednim akapicie, wynika ze zdziwienia, jak liczni są politpoprawni recenzenci, którzy opisują nowy film Polańskiego w tonie zramolałej agitki, że jest on mianowicie „wiwisekcją współczesnej rodziny i współczesnej klasy średniej".

I tym podobne dyrdymały agitacyjne.  „Rzeź" jest czymś znacznie więcej i znacznie mniej. Nie da się ukryć, że znowu dałem się urzec Romanowi Polańskiemu, by potem zadawać jemu i sobie średnio przyjemne pytania bez odpowiedzi. Jak kiedyś przy „Dziecku Rosemary", filmie fascynującym, tylko...  o czym? O macierzyńskim instynkcie silniejszym niż aksjologia? To temat na inne rozważania, ale trochę podobnie jest i teraz. „Rzeź" to błyskotliwa i bardzo zabawna czarna komedia. Wraz z większością widzów chichotałem i rechotałem. Tragifarsa ostra jak skalpel. Tylko co kroi ten skalpel? Bunuel kroił ludzkie oko, by widza zabolało.  Nie chcę zabrzmieć jak kaowiec z „Rejsu", który mówi: „ale zaraz, zaraz, w co wy mnie tu wciągacie?", ale trochę tak się poczułem. Bo mam wrażenie, że Polański owym skalpelem precyzyjnie otworzył brzuch pacjenta i...   oddalił się w nieznanym kierunku.

2 zęby, 3 jedności

A właściwie nie tylko on, wszak „Rzeź" to filmowa adaptacja teatralnego przeboju ostatnich lat, sztuki „Le Dieu du carnage" („Bóg rzezi", w polskim tłumaczeniu „Bóg mordu"), której autorką jest Yasmina Reza. Ta 52-letnia Francuzka pochodzenia żydowsko-persko-węgierskiego, była socjolog, była aktorka, od ćwierć wieku kosi literackie i teatralne nagrody na całym świecie i ma dziś opinię jednej z najlepszych dramatopisarek europejskich. Roman Polański pracował z nią już w roku 1988, gdy w paryskim Théatre du Gymnase  reżyserował „Przemianę" Kafki właśnie w adaptacji wówczas 27-letniej, pięknej Yasminy.  Uważany za najlepszy jej dramat „Bóg mordu" (2007) w tłumaczeniu Christophera Hamptona był przebojem na West Endzie (zagrał m.in. Ralph Fiennes) i Broadwayu (zagrał m.in. Jeff Daniels), a także w Zürichu, Berlinie i Paryżu (zagrała m.in. Isabelle Huppert). Zdobył wiele nagród, w tym „teatralnego Oscara", czyli Tony Award. W Polsce czarną komedię Rezy gra kilka teatrów, w warszawskim Ateneum Izabella Cywińska obsadziła w niej specjalistów od farsy – Artura Barcisia i Krzysztofa Tyńca.

Polański sięgnął więc po tekst  mocno sprawdzony, jak to już wcześniej kilkakrotnie czynił ze zmiennym powodzeniem. Reza opowiada historię dwóch nowojorskich małżeństw, które spotkały się, by w „cywilizowany sposób" rozwiązać problem, jakim jest fakt, że 11-letni syn jednych grzmotnął kijem 11-letniego syna drugich, wybijając mu dwa zęby przednie.  W trakcie coraz bardziej otwartej rozmowy sypią się uładzone konwencje, spadają maski, objawiają się skrywane cechy, wstydliwe gusta, kompleksy, zadawnione pretensje, wreszcie – podsycone alkoholem wybuchają zbyt szczere wyznania.  I to już wszystko, cała fabuła. Klasyczna, arystotelesowska zasada trzech jedności – czasu, miejsca i akcji. Jak na teatr w sam raz, jak na kino – ryzykownie skąpo, choć genialne wyjątki się przecież zdarzały.

I właśnie od podobnego inscenizacyjno-obsadowego minimalizmu, podobnej jednorodności i zagęszczenia wyrastającego z banalnej sytuacji konfliktu Polański zaczynał swą filmową drogę dokładnie 50 lat temu, „Nóż w wodzie" zrobił furorę na festiwalu w Wenecji w roku 1962.  Tak samo zwarta, monotematyczna opowieść, niemal tak samo monoscenograficzna (tam – jacht, tu – nowojorskie mieszkanie), niemal tak samo skąpa obsada, ten sam schemat rywalizacji w zamkniętej przestrzeni „ringu", ten sam rytuał i rytm spadających masek.

„Rzeź" nie jest filmem tej miary co „Nóż w wodzie", choć ma wiele wdzięku. Nieco perwersyjnego, ale jednak. Sztuka i scenariusz (autorstwa Rezy i Polańskiego) są rzeczywiście świetnie napisane, mają w sobie jednocześnie lekkość i dosadność, potoczystość i siłę. Konstatacje całkiem poważne ubrane zostały w formę hiperrealistycznego dialogu, który co chwila wyskakuje ze swych kolein, wpadając w brawurową groteskę, nie wstydząc się tradycji salonowej farsy. Dramaturgiczne napięcie jest w „Rzezi" większe niż  w kilku filmach akcji razem wziętych. Polański reżysersko znakomicie ustawia i puentuje owe strzelające miedzy czwórką bohaterów iskry i pioruny. Wszechobecne banały politycznej poprawności kompromitowane są boleśnie, szybko i bez żalu.

Jezdem!

To oczywiście komedia smutna. Wiele takich w historii literatury, teatru i filmu. „Jezdem!" – tak oznajmia swój powrót niejaki XX, jeden z dwóch „Emigrantów", bohaterów kameralnego dramatu, w którym Mrożek opowiada o smutnym losie polskich wygnańców z lat 70. Politycznego i zarobkowego. Prostaka i inteligenta. Zamyka ich w jednym wnętrzu, by w miarę rozmowy powiedzieli sobie gorzką prawdę o sobie nawzajem.  Myślę, że Yasmina Reza sztukę Mrożka zna, gdy Wajda wystawiał ją w Paryżu, miała 16 lat, więc do teatru już chodziła obowiązkowo.  W jej sztuce prostak i inteligent zyskali sfustrowane żony, materialny status i wybujały egoizm. Znajdziemy tu i pokrewieństwa z mrożkową „Rzeźnią", w której zbuntowany wirtuoz porzuca orkiestrę, by zarzynać woły. Ale Mrożek w swej metaforze sięgał szerzej, wykpiwając zarówno stetryczenie klasyki, jak i skretynienie awangardy – farsowa „Rzeź" takich ambicji nie objawia.

Z aktorskiego kwartetu najrozkoszniej wkurza Christoph Walz, świetnie balansując między cynizmem, sarkazmem i sadyzmem. Gdyby nie fakt, że dopiero co dostał Oscara za rolę porucznika Landy w „Bękartach wojny", powiedziałbym, że to oscarowy pewniak.  Dwuoscarowa wojująca feministka Jodie Foster gra własną, zjadliwą karykaturę i to należy docenić. Gra ją jednak – jak to się kiedyś mówiło – „kubłami", mam wrażenie silnej inspiracji kreskówkową mimiką młodzieżowych seriali.  Ma człowiek ochotę ją udusić i to jest jakiś  aktorski sukces.  Jednooscarowa Kate Winslet uciekła już od cielęciny z „Titanica" i jest może najbardziej wiarygodna, jeśli stosowalibyśmy miarę naturalistycznej aktorskiej szkoły Stanisławskiego i Lee Strasberga.  Najwięcej sympatii (przynajmniej mojej) budzi właściciel 11 rozmaitych nominacji i żadnej nagrody, zwalisty John C. Reilly o twarzy podobnej do wielkiej, zużytej gąbki, którego bohater z widoczną ulgą wydobywa się z politpoprawnego kokonu, jakby zzuł za ciasne buty. „Jezdem!" – mógłby powiedzieć, rozkosznie rozkładając łapska. Jak na standard „Rzezi", najwięcej w nim z człowieka, ale jednak nie za wiele. Mówiąc Gogolem: jeden tam tylko jest porządny człowiek – sprzedawca pralek, ale i ten, prawdę mówiąc – świnia.

Może lepszym polskim tytułem byłaby „Masakra", to modne słówko dobrze opisuje sytuację, w której następuje totalna klęska i kompromitacja wszystkich.  Niby zero zdziwienia, od zawsze wiemy, że filmy Polańskiego nigdy nie kończą się dobrze. Wychodzi on bowiem z założenia, że dobre zakończenie jest ostatecznym końcem wykreowanego świata, unicestwia go, a widza cieplutko usypia, pozwala mu, już zadowolonemu z wyroków losu i systemu emocji – odejść do swoich spraw. Takie kino, taką sztukę, Polański uważa za coś w rodzaju konfekcji czy usługi, coś jak masaż relaksujący. On  tymczasem chce, by jego historia w głowach widzów trwała jeszcze długo, by powracali do niej, samemu budując ciągi dalsze, po wielokroć zadając sobie pytania, na które nigdy nie będzie ostatecznej odpowiedzi.

Zobaczyłem człowieka

Po rzeźniczych atrakcjach, dla złapania równowagi, zobaczyłem „Człowieka z Hawru" – nowy film Aki Kaurismakiego, tym razem francuski. Starannie wystylizowany na lata 60. albo może jakieś ogólno-abstrakcyjne „stare kino", spokojnie opowiada historię zupełnie inną, ale jakby równoległą. Też mamy 11-latka, też mamy z nim problem, dorośli muszą jakoś go rozwiązać. Ale tu nie ma nowojorskich wygadanych kobietonów, nie ma teleturnieju półgłuchych egocentryków. Rzeczywistość jest obskurna, biedna, ponura. Ludzie małomówni, zamknięci w sobie, słabi, nieładni i niezbyt sympatyczni. Problem z chłopakiem uruchamia ich działanie i powoli odsłania ukryte wcześniej cechy: solidarność, odwagę, poświęcenie, miłość. Więc jakby lustrzane odbicie „Rzezi". U Polańskiego uładzony świat rozpada się, wyłażą robale i potwory, a także odsłania się samotność każdego z czwórki bohaterów. U Kaurismakiego odwrotnie – brzydki świat nieatrakcyjnych ludzi odsłania swój głęboki sens, gdy okazuje się, że jest w tych ludziach troska o los drugiego człowieka, gdy ujawnia się siła wspólnoty instynktownie wierzących w te same, najprostsze rzeczy. Gdy okazują się piękni.

Że to dwie różne potrawy? Jedna gorzka, druga słodka, obie w ciągu swej długiej kulturowej tradycji, obie cenne i potrzebne? Że każdy twórca odsłania to, co go ciekawi? A „Rzeź" to także satyra, a wszak od satyry, już od czasów Horacego, nie oczekujemy programu pozytywnego, wystarczy, że demaskuje i obśmiewa „przywary", że je potępia. Ale, by poczuć gorycz, potrzebne jest wspomnienie innych smaków. A jeśli „Rzeź" miałaby być „o obłudzie klasy średniej", to Reza i Polański są daleko za Zapolską, spóźnieni o jakieś 100 lat.  Zwłaszcza że pisała ona – podobnie jak 250 lat wcześniej Moliere – o obłudzie obłudników, a nie marksistowsko definiowanej „klasy".

Świat insektów

W błyskotliwej „Rzezi" nie brakuje mi szczęśliwego zakończenia. Ale brakuje... sensu. Także bohaterowie Polańskiego zazwyczaj nie kończą swego bytu wraz z końcem filmu, ciągle mają do załatwienia ważne sprawy. Jednak ich pozaekranowa przyszłość opiera się na jakimś systemie wartości zbudowanym w opowiadanej historii, choćby na jego zarysie, ułamku, choćby na cieniu nadziei. Bez niej – pozostaje wisielcza rozpacz.

Na projekcji „Rzezi" śmiech zamiera na ustach, ale nie jest to gogolowskie „z czego się śmiejecie?", bo bohaterowie nie mają ludzkich cech, choćby na gogolowskim, minimalistycznym poziomie. Jest raczej jak w „Przemianie": bohater Kafki zmienił się w ohydnego robala, tu też tandem Reza/Polański przemienił swych bohaterów w kreatury bliższe insektom niż ludziom. Głodnym insektom zamkniętym w słoiku. Albo w żałosne ścierwo, jakie z ludzi pozostało, i które już nigdy na powrót w ludzi się nie zmieni. A nas zaprosił do szarpania owego ścierwa, włóczenia po majdanie i radosnego rechotania, że możemy insekta naszpilić, a on przebiera kończynami i próbuje ugryźć, żeby nam się go żal nie zrobiło, bo taki okropny.

I jeszcze jedno odniesienie do Mrożka.  W zdegenerowanym świecie „Tanga" jest zblazowany Stomil i jego moralnie zdezelowana małżonka, jest prostacki Edek, który umie przywalić i wiadomo, że weźmie władzę.  Ale jest też Artur, który próbuje ocalić jakiś porządek świata, jakiś stały punkt w „płynnej rzeczywistości". Choćby po to, by z chaosem albo z Edkiem – przegrać. Problem „Rzezi" polega na tym, że nie ma w niej Artura. Niekoniecznie takiego bohatera, raczej – takiego pomysłu, takiej potrzeby, takiej idei. Jedynym, który ocaleje z „Rzezi", będzie wcześniej podejrzewany o męczeńską śmierć – chomik. Jedyny wart ocalenia.

Sukcesy „Boga mordu" i „Rzezi" wynikają ze znakomitej warsztatowej roboty, z dania bohaterom i widzom poczucia chwili totalnej wolności. Trochę kosztem politycznej poprawności, trochę kosztem kultury. Kolebią się jednak także w głównym nurcie ponowoczesnej „płynnej rzeczywistości", gdy ponoć fajnie jest nie czuć wokół siebie żadnych punktów stałych.  Szarpajmy więc wesoło. Zanim zaczniemy być szarpani.    —Maciej Pawlicki

Rzeź, reż. Roman Polański, Francja/Niemcy/Polska 2011


Człowiek z Hawru, reż.  Aki Kaurismaki, Finlandia/Francja/Niemcy 2011

Jak wiadomo z pism wypromowanych autorów, burżuazja gnije już ze 300 lat. Co i rusz jakiś bystrzak z wypiekami na licu na nowo stwierdza owo gnicie. W wieku XIX pojawiło się ich sporo, w wieku XX już całe watahy demaskatorów obwieszczały hipokryzję i egoizm sytych mieszczan. Mimo obfitości poświęconych temu zagadnieniu dzieł można tę krowę doić nadal, egoizm i hipokryzja przybierają wciąż nowe formy, które należy należycie obnażyć i potępić, by wytępić.

Pozostało 96% artykułu
Film
Mastercard OFF CAMERA: Kobiety wygrywają
Film
Rekomendacje filmowe: Komedia z Ryanem Goslingiem lub dramat o samobójstwie nastolatka
Film
Cannes 2024: Złota Palma dla Meryl Streep
Film
Mohammad Rasoulof represjonowany. Władze Iranu chcą, by wycofał film z Cannes
Film
Histeria - czyli historia wibratora
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej