Jak wiadomo z pism wypromowanych autorów, burżuazja gnije już ze 300 lat. Co i rusz jakiś bystrzak z wypiekami na licu na nowo stwierdza owo gnicie. W wieku XIX pojawiło się ich sporo, w wieku XX już całe watahy demaskatorów obwieszczały hipokryzję i egoizm sytych mieszczan. Mimo obfitości poświęconych temu zagadnieniu dzieł można tę krowę doić nadal, egoizm i hipokryzja przybierają wciąż nowe formy, które należy należycie obnażyć i potępić, by wytępić.
Lekki sarkazm, jaki, być może, zaplątał się w poprzednim akapicie, wynika ze zdziwienia, jak liczni są politpoprawni recenzenci, którzy opisują nowy film Polańskiego w tonie zramolałej agitki, że jest on mianowicie „wiwisekcją współczesnej rodziny i współczesnej klasy średniej".
I tym podobne dyrdymały agitacyjne. „Rzeź" jest czymś znacznie więcej i znacznie mniej. Nie da się ukryć, że znowu dałem się urzec Romanowi Polańskiemu, by potem zadawać jemu i sobie średnio przyjemne pytania bez odpowiedzi. Jak kiedyś przy „Dziecku Rosemary", filmie fascynującym, tylko... o czym? O macierzyńskim instynkcie silniejszym niż aksjologia? To temat na inne rozważania, ale trochę podobnie jest i teraz. „Rzeź" to błyskotliwa i bardzo zabawna czarna komedia. Wraz z większością widzów chichotałem i rechotałem. Tragifarsa ostra jak skalpel. Tylko co kroi ten skalpel? Bunuel kroił ludzkie oko, by widza zabolało. Nie chcę zabrzmieć jak kaowiec z „Rejsu", który mówi: „ale zaraz, zaraz, w co wy mnie tu wciągacie?", ale trochę tak się poczułem. Bo mam wrażenie, że Polański owym skalpelem precyzyjnie otworzył brzuch pacjenta i... oddalił się w nieznanym kierunku.
2 zęby, 3 jedności
A właściwie nie tylko on, wszak „Rzeź" to filmowa adaptacja teatralnego przeboju ostatnich lat, sztuki „Le Dieu du carnage" („Bóg rzezi", w polskim tłumaczeniu „Bóg mordu"), której autorką jest Yasmina Reza. Ta 52-letnia Francuzka pochodzenia żydowsko-persko-węgierskiego, była socjolog, była aktorka, od ćwierć wieku kosi literackie i teatralne nagrody na całym świecie i ma dziś opinię jednej z najlepszych dramatopisarek europejskich. Roman Polański pracował z nią już w roku 1988, gdy w paryskim Théatre du Gymnase reżyserował „Przemianę" Kafki właśnie w adaptacji wówczas 27-letniej, pięknej Yasminy. Uważany za najlepszy jej dramat „Bóg mordu" (2007) w tłumaczeniu Christophera Hamptona był przebojem na West Endzie (zagrał m.in. Ralph Fiennes) i Broadwayu (zagrał m.in. Jeff Daniels), a także w Zürichu, Berlinie i Paryżu (zagrała m.in. Isabelle Huppert). Zdobył wiele nagród, w tym „teatralnego Oscara", czyli Tony Award. W Polsce czarną komedię Rezy gra kilka teatrów, w warszawskim Ateneum Izabella Cywińska obsadziła w niej specjalistów od farsy – Artura Barcisia i Krzysztofa Tyńca.
Polański sięgnął więc po tekst mocno sprawdzony, jak to już wcześniej kilkakrotnie czynił ze zmiennym powodzeniem. Reza opowiada historię dwóch nowojorskich małżeństw, które spotkały się, by w „cywilizowany sposób" rozwiązać problem, jakim jest fakt, że 11-letni syn jednych grzmotnął kijem 11-letniego syna drugich, wybijając mu dwa zęby przednie. W trakcie coraz bardziej otwartej rozmowy sypią się uładzone konwencje, spadają maski, objawiają się skrywane cechy, wstydliwe gusta, kompleksy, zadawnione pretensje, wreszcie – podsycone alkoholem wybuchają zbyt szczere wyznania. I to już wszystko, cała fabuła. Klasyczna, arystotelesowska zasada trzech jedności – czasu, miejsca i akcji. Jak na teatr w sam raz, jak na kino – ryzykownie skąpo, choć genialne wyjątki się przecież zdarzały.