Po udanym roku polskiego kina zaskoczeniem był brak nominacji do głównego konkursu w Berlinie. Bardziej niż o jakości samych produkcji świadczy to o modach i trendach wśród jury i krytyków. Tak jak kiedyś Lars von Trier z Dogmą 95 otworzył drzwi wielkich festiwali Duńczykom, a „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" zapoczątkowały nową falę rumuńską, tak dziś uznanie jurorów budzi Azja, przede wszystkim Iran i Chiny.

– Europa Wschodnia i Ameryka Łacińska straciły na znaczeniu – tłumaczy dobór filmów do odbywającego się w Berlinie festiwalu Klaus Eder, krytyk filmowy, sekretarz generalny FIPRESCI. Dodaje, że liczy się też sukces komercyjny. – W Berlinie największe szanse mają filmy niemieckie i amerykańskie, dzięki którym na czerwonym dywanie pojawiają się gwiazdy – mówi. Potwierdza to polski reżyser Feliks Falk. – Gdy mój „Komornik" miał się znaleźć w głównym konkursie Berlinale, jego losy długo się ważyły. Ostatecznie zakwalifikowano tytuł irański – mówi „Rz". Także Geza Csakvari z węgierskiego dziennika „Nepszabadsag" stwierdza: – Po upadku żelaznej kurtyny nasza część świata przestała interesować selekcjonerów. Iran czy Chiny znajdują się w centrum zainteresowania, bo panuje tam cenzura i toczy się walka o wolność słowa. A polskie filmy? – Oglądam je na festiwalu w Gdyni. Myślę, że są interesujące i dobrze zrealizowane, ale opowiadają o świecie z rodzimej perspektywy. Zbyt mało w nich uniwersalizmu – mówi Csakvari.