Od socrealistycznego kanonu pozwolił widzom odetchnąć cykl trzech filmów Jana Rybkowskiego o panu Anatolu (kapitalna rola Tadeusza Fijewskiego) – poczciwym, ale safandułowatym kasjerze PZU, który wikłał się w kryminalne intrygi. Pierwsza część cyklu – „Kapelusz pana Anatola” (1957) – przyciągnęła do kin prawie cztery miliony widzów. Frekwencyjny sukces sprawił, że twórcy poszli za ciosem i w 1959 roku nakręcili dwie następne odsłony trylogii: „Pan Anatol szuka miliona” i „Inspekcję pana Anatola”.
Do historii polskiego kina przeszła również tzw. trylogia zabużańska autorstwa Sylwestra Chęcińskiego, czyli „Sami swoi” (1967), „Nie ma mocnych” (1974) i „Kochaj albo rzuć” (1977). Opowiadała o losach dwóch skłóconych rodów chłopskich z kresów – Kargulów i Pawlaków – które w latach 40. przenoszą się na ziemie zachodnie, gdzie prowadzą spór o miedzę. „Humor w tym filmie polegał na prawdzie. Ludzi, rozmów i zachowań” – mówił w jednym z wywiadów Sylwester Chęciński. W realistycznie pokazany obraz sytuacji na ziemiach odzyskanych twórcy wpisali mnóstwo gagów i świetnie zarysowanych postaci. W głównych rolach znakomicie sprawdzili się Wacław Kowalski i Władysław Hańcza. Wiele powiedzonek z ich wzajemnych swarów przeszło do potocznego języka.
Choć „Samych swoich” obejrzało prawie sześć milionów widzów, obraz nie od razu odniósł spektakularny sukces. Początkowo wydawało się, że film wiejski nie ma szans na podbicie serc publiczności. Dlatego m.in. powstał na taśmie czarno-białej i wszedł na ekrany bez rozgłosu. „Odkryto go pół roku później – wspominał Chęciński. – Rozpoczęły się dyskusje w telewizji, prasie. Pytano, dlaczego nie robię drugiej części. Wywierano na mnie presję. Nie bardzo chciałem, bo wiedziałem, że kolejna odsłona nie będzie już taka zabawna”. Mimo to „Nie ma mocnych” miało większą widownię niż część pierwsza. Sagę zakończyła wyprawa Kargula i Pawlaka do USA w „Kochaj albo rzuć”.
Bareizm, czyli surrealizm socjalizmu
Trylogia zabużańska znakomicie portretowała życie wiejskie, chłopską mentalność i kulturę. Natomiast o miejskiej codzienności, kryzysie wieku średniego i czasach gierkowskiej propagandy sukcesu opowiadał „Czterdziestolatek”, serial Jerzego Gruzy z lat 1974 – 1977. Telewidzowie zakochali się w perypetiach inżyniera Karwowskiego (Andrzej Kopiczyński), który w pocie czoła pracował na najważniejszych socjalistycznych budowach tamtego okresu (m.in. Trasie Łazienkowskiej), a zarazem próbował się uporać z kłopotami w życiu prywatnym. I to właśnie jego relacje z żoną Magdą (Anna Seniuk) i dziećmi tak przypadły do gustu Polakom. To był obyczajowy obrazek bliski każdemu mieszczuchowi. Oczywiście, ozdobami serialu były też kreacje Romana Kłosowskiego jako Maliniaka, a zwłaszcza Ireny Kwiatkowskiej w roli kobiety pracującej, która żadnej pracy się nie boi.
Komedie nie tylko oferowały lekką i przyjemną rozrywkę, czasem stanowiły namiastkę wolności. Kino w PRL nie mogło mówić wprost, musiało uciekać się do gry z cenzurą, podsuwać widzom zawoalowane sensy, mówić między wierszami. Najlepszy w tym przypadku okazywał się surrealistyczny żart. Jego mistrzem był Stanisław Bareja. Krytycy nie zostawiali na nim suchej nitki, wytykali schlebianie niskim gustom, braki w rzemiośle. Ukuli nawet termin „bareizm”, który był synonimem tandety i filmowego kiczu.
Istotnie, pierwsze filmy Barei nie przetrwały próby czasu. Po latach sprawiają wrażenie nieporadnych ramot bez stylu i klasy. Ale jego najlepsze dokonania znakomicie uchwyciły istotę komunistycznego reżimu. W wielu komediach, m.in. „Brunecie wieczorową porą” (1976), a przede wszystkim w „Misiu” (1981), reżyser pokazał, że w tamtej rzeczywistości absurd stał się normą.