Prześwietlanie na ekranie

Kino uwielbia grzebać wielkim ludziom w życiorysach. W tym sezonie robi to nawet częściej niż zwykle - pisze Wiesław Kot

Publikacja: 17.02.2013 18:03

Artykuł z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Temat wywołał oczywiście „Lincoln", ale o nim sza, bo koledzy i koleżanki już go na tych łamach opisali z przodu i z tyłu. Na szczęście innych „biopic" (biography picture) – dostatek. Z tym, że co film, to afera. Więc od razu wyjaśnijmy. Takie obrazki kręci się nie po to, by załatwić młodzieży ściągę z historii, lecz by przyciągnąć widza i – w miarę możliwości – wywołać skandal. Więc żadnego streszczania życiorysów jak w ankiecie personalnej, tylko parę zakrętów życiowych plus wywlekanie rzeczy wstydliwych. Filmowy „Amadeusz" (wprawdzie geniusz, ale debil) tyle ma wspólnego z prawdziwym Mozartem, co ja z Beethovenem.

A przecież bywało gorzej. Jak Stalin chciał wzmocnić morale, to kazał kręcić filmy o Pawliku Morozowie i Iwanie Miczurinie. Jak Hitler chciał zmobilizować masy, kazał kręcić o Fryderyku Wielkim i Bismarcku. Wszystko do gruntu skłamane. Teraz już bywa z tym lepiej. Niewiele lepiej, ale lepiej.

Spod prysznica do historii

Na świeżo mamy „Hitchcocka". Oto Anthony Hopkins z doczepionym podgardlem, nadmiernie wywatowaną marynarką i poduszką, która wydyma mu brzuszysko. Hitchcock akurat nakręcił „Północ – północny zachód". 46 filmów i sześćdziesiątka na karku, a tu krytycy piszą, że kulminacja w filmie „przeciągnięta". „Ten krytyk dawno sam nie zaznał kulminacji" – pociesza go żona. Ale dziennikarze skaczą do oczu: „Czy nie czas się już wycofać"? W domu też w sumie niekomfortowo. Żona radzi, by się nie wylegiwał w wannie, bo od tego mu się skóra marszczy i wygląda jeszcze gorzej niż zwykle, o ile to możliwe. No i stare nałogi. Alkoholik, popija pokątnie, by żona i sekretarka go nie nakryły. Kompulsywny żarłok, co noc trzyma wartę przy lodówce. Takoż erotoman. Nocą przekręca klucz w zamku i wpatruje się w fotki zalotnie rozebranych panienek. Przez otwór w ścianie podgląda aktorki przebierające się w garderobie. Czyli i w życiu, i w filmie – ostatki. „Złożyli mnie do trumny, a teraz przybijają wieko".

Ale Hitchcock raz jeszcze próbuje zawalczyć. Nie nakręci kolejnej grzecznej intrygi z Jamesem Stewartem. Da po całości. Będzie o psychopacie, który wygrzebał z grobu własną matkę, przebierał się w jej ciuchy i dźgał rzeźnickim nożem, kogo popadnie. Kazirodztwo i transwestytyzm, „w sumie nie jest to przeciętny czubek" – zachwala pomysł producentom. Jednak Paramount Pictures forsy wyłożyć nie chce – ,„Film o pedziu w kiecce po mamie?", nie ma mowy. No i cenzura. Jak nakręcić scenę zabójstwa pod prysznicem, skoro kodeks Haysa zabrania pokazywania noża wchodzącego w ciało? Poza tym niedopuszczalne jest pokazywanie w filmie klozetu, o spuszczaniu wody nie wspominając. Hitchcock uspokaja: „Moje morderstwa są wzorem dobrego smaku i dyskrecji".

I, skoro nikt nie chce wyłożyć kasy, kręci film za swoje. Każe wykupić z księgarń i wykraść z bibliotek wszystkie egzemplarze powieści o swoim bohaterze, by widzowie poznali zakończenie dopiero z filmu. Kiedy studio planuje wprowadzić film tylko do dwóch kin, w dodatku po cichu (skandal wisi w powietrzu), odwija się. Szczuje kierowników, by ściągnęli na seanse policję, bo „pan reżyser obawia się histerycznej reakcji widzów". To chwyta. No i mamy „Psychozę". A scena zabójstwa pod prysznicem staje się częścią popkultury XX wieku.

Odsłona kolejna filmowych biografii – Franklin Delano Roosevelt (w Poznaniu główna ulica). Jeszcze nie ten z Jałty. Wręcz przeciwnie. Jest słoneczne lato 1939 r. Do Waszyngtonu ściąga Jego Wysokość Jerzy VI z małżonką Elżbietą. Z tym, że ów koronowany Jerzy nie jest tym bezradnym jąkałą, jakiego wylansował przed trzema sezonami hit „Jak zostać królem". Kalkuluje trzeźwo – Hitler ma technologię i jest zorganizowany jak nikt inny na świecie. Pokonać może go tylko wspólny wysiłek USA i Anglii. Ale Roosevelt (w roli prezydenta – Bill Murray) akurat do tego przekonania nie ma. Interesują go głównie przeciągi, bo od nich cierpi. Uwielbia kulać się na swoim wózku tam i z powrotem. Ale w grę wchodzi jeszcze apetyczna kuzyneczka prezydenta, na którą chciałby się puścić ze szkodą dla wierności małżeńskiej. I tu się zaczyna jazda. Prezydent mediuje – cały czas na wózku – bo tu Hitler i drugi front, a tu ta kuzyneczka.

I żona, która ma oko na to wszystko. Ale ostatecznie i Europę dało się wyzwolić, i panie zadowolić.

Żelazne damy

Jeszcze mamy przed oczami Meryl Streep, którą w zeszłym roku przebrali za Margaret Thatcher („Żelazna dama"). Kiedy film wszedł do kin, niezły huczek się podniósł, całkiem zresztą niepotrzebnie. O co poszło? Że wyrzucała na bruk tysiące górników, a sama nawet nie raczyła wiedzieć, po ile stoi mleko w sklepiku? Że już jako absolwentka Oxfordu nie wiedziała, których sztućców do czego użyć? A po ostrych posiedzeniach rządu dostawała trzęsawki i zaraz biegła do barku? Że na Downing Street 10 miała zawsze na biurku wypełnioną do połowy szklaneczkę? Że na starość cierpiała na demencję i miewała zaniki pamięci, zwidy i omamy, a najbliżsi musieli jej przypominać, że nie jest już premierem?

Prawda była bardziej złożona. Thatcher polityczną karierę zaczęła od deklaracji: „Nie umrę, zmywając filiżanki". Choć startowała z parteru. Z tym swoim wyśmiewanym sznurem pereł (najpierw pojedynczym, z czasem podwójnym), z nieodłączną czarną torebką paniusi z przedmieścia, z piskliwym głosikiem próbującym zagłuszyć barytony posłów. A przecież jak jej zarzucili, że nosi się jak ciotka-klotka, oddała się w ręce specjalistów od wizerunku. I słuchała się, gdy tłumaczyli, jak brać wdech i wydech, żeby się nie zatchnąć na mównicy, jak układać włosy, jak wchodzić w „obłoczek perfum" zamiast się po prostacku skrapiać. To pokazuje klasę. A demencja? A kogóż ona nie dotknie, prawda panie Reagan?

Skoro już mowa o Brytyjkach, to podobny taniec odbył się po premierze „Królowej" (2006 r.). Zarzucano filmowej Elżbiecie II, że się od tragicznie zmarłej Diany odcięła, że poskąpiła jej królewskiego pogrzebu, bo „ta pani nie należy już do rodziny królewskiej". Mocno to uderzało w Windsorów w sytuacji, gdy światowa opinia okrzyknęła Dianę „królową ludzkich serc". I to w tym samym momencie, gdy ducha Bogu oddawała Matka Teresa. Na dodatek jedna czwarta Brytyjczyków żądała zniesienia monarchii, bo za droga i się kompromituje. Królowa próbuje nadążyć. Uczy się nawet parkować samochód. Niestety u boku ma bęcwała, za którego wyszła w młodości i który nigdy nie zrozumiał, co mu się przytrafiło. „Zamknij oczy i myśl o Anglii" – tak miała jej odpowiedzieć matka na pytanie, jak się zachować w noc poślubną. Ale z czasem wokół „Królowej" się uspokoiło i pozostał kawałek niezłej filmowej roboty. Po siedmiu latach patrzy się na to bez zgagi.

Papieski problem

Były i porażki. Najbardziej spektakularnie kino poległo przy najbardziej widowiskowej postaci naszych czasów – Janie Pawle II. Trzy fabularne życiorysy sprokurowano mu za życia, resztę już po śmierci. Jako pierwszy adorator papieski wystąpił Krzysztof Zanussi („Z dalekiego kraju" 1981 r.). Reżyser jednak wyraźnie się papieża przestraszył – nie dość, że pokazał go w filmie zaledwie kilka razy, to w dodatku od tyłu. Bez porównania więcej było tam o ubekach i Nowej Hucie. Wyszło z tego, że tytułowy „daleki kraj" to miejsce chaotyczne, przedziwnie splątane i nieskończenie ponure. I pomyśleć, że z takiej czeluści Pan Bóg wywiódł człowieka takiego formatu: oto całe zdziwienie, do którego film widza zapraszał. Amerykanie natomiast podeszli do Jana Pawła II chłodno i profesjonalnie („Papież Jan Paweł II, 1984 r.), ale mieli związane ręce, bo film miał być dla miejscowej telewizji. Więc pokazali z grubsza, że najpierw wydarzyło się to, a potem tamto, strzelając przy tym setkę gaf historycznych. Kręcili o życiu papieża w Krakowie, ale plenery były w Austrii i we Włoszech. Tyle czasu poświęcono czarnym charakterom, że można było odnieść wrażenie, że kardynał miał za partnerów nie naród, lecz ubecję.

Gdy na 2005 r., na 85-lecie urodzin papieża, szykowano „Karola. Człowieka, który został papieżem", również skontrastowano Wojtyłę z bardzo wyrazistym ubekiem. A że żaden liczący się Polak roli nie przyjął, więc wciśnięto ją Bułgarowi (bułgarski ślad?). Z realiami było nieco na bakier – jak młody Karol wybiega z katedry na Wawelu, to się od razu znajduje na krakowskim Rynku. I jeszcze ten Piotr Adamczyk. Co z tego, że dał twarz naszemu papieżowi, skoro w niecałe dwa lata później pokazał się w filmie „Testosteron". Na plakacie stoi ze spodniami spuszczonymi do kolan i wypina w stronę obiektywu męski atrybut (na szczęście wykadrowany). A w nakręconych w trzy lata po papieskich produkcjach „Ladies" świeci gołym pupskiem w trakcie intensywnej kopulacji. „Aktor papieski" – nie ma co. Ale czy to tylko u nas tak bywa? Skąd! Jak przyszło do międzynarodowej produkcji „Jan Paweł II" (2005 r.), to na odtwórcę starzejącego się papieża wybrano Jona Voighta. Owszem, ucharakteryzowali, postarzyli, Voight zagrał przekonująco. Ale papież z twarzą Voighta? Tej męskiej dziwki („Nocny kowboj"), tego zepsutego do cna łowcy węży („Anakonda", nominacja do Złotej Maliny)? Ludzie, czy naprawdę nie ma już innych aktorów?

Polskie CV

Polskie kino również nie miało szczęścia do porządnych biografii. W nudnej ramocie „Młodość Chopina" (1952 r.) artystka Hanna Skarżanka pokazała się jako „Wolność wiodąca lud na barykady" z odsłoniętą piersią. Była to wówczas jedyna odsłonięta pierś od Władywostoku po Łabę. Nikt wtedy nie pytał: czy widziałeś „Młodość Chopina", tylko: czy widziałeś pierś

Skarżanki? Z kolei „Żołnierz zwycięstwa" (1953 r.) o Świerczewskim wyróżnił się jedynie tym, iż pod Baligrodem generał kulom się nie ukłonił i dostał serię w brzuch. Ale nie wiedzieć czemu chwyta się nie za brzuch, lecz za genitalia. I bohatersko umiera.

Z kolei przypadłość „Człowieka z marmuru" (1976 r.) była taka, że scenarzysta filmu wziął za kanwę życie autentycznego przodownika pracy z Nowej Huty, Piotra Ożańskiego. Tyle tylko, że Wajda dokonał tu bardzo pobożnej przewrotki. Bo jego Mateusz Birkut ginie chwalebnie od kul w grudniu 1970 r., a tymczasem przodownik Ożański się po prostu zapił na śmierć. Tylko o tym jakoś nikt filmu kręcić nie chce.

A mieliśmy tu i akcenty internacjonalistyczne. Choćby „Lenin w Polsce" (1966 r.) o tym, jak to w Poroninie obmyślano światową rewolucję. Pamiętacie ze szkoły? „Tu po tych ścieżkach/ dawno już temu/ za moich młodych dziecięcych lat/ chodził po świecie człowiek któremu/ nową epokę zawdzięcza świat". Lenina grał wprawdzie aktor radziecki, ale kto mu podkładał polski głos? Otóż sam Tadeusz Łomnicki. I żeby było śmieszniej, film dostał nagrodę za reżyserię nie w Moskwie czy Karlovych Varach, ale akurat w Cannes. A my się dziwimy Depardieu, że ciągnie do Moskwy. „Użyteczni idioci" mają bardzo licznych przodków.

Artykuł z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Temat wywołał oczywiście „Lincoln", ale o nim sza, bo koledzy i koleżanki już go na tych łamach opisali z przodu i z tyłu. Na szczęście innych „biopic" (biography picture) – dostatek. Z tym, że co film, to afera. Więc od razu wyjaśnijmy. Takie obrazki kręci się nie po to, by załatwić młodzieży ściągę z historii, lecz by przyciągnąć widza i – w miarę możliwości – wywołać skandal. Więc żadnego streszczania życiorysów jak w ankiecie personalnej, tylko parę zakrętów życiowych plus wywlekanie rzeczy wstydliwych. Filmowy „Amadeusz" (wprawdzie geniusz, ale debil) tyle ma wspólnego z prawdziwym Mozartem, co ja z Beethovenem.

Pozostało 94% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów