„Władza" to przykład, że w kinie można mieć wszystkie atuty i utkać z nich dzieło mało przekonujące. Zwłaszcza gdy brakuje interesującego, precyzyjnego scenariusza.
Film Allena Hughesa jest opowieścią w stylu kina noir. Policjant Billy Taggard przed siedmioma laty, w czasie akcji, zabił człowieka. Został uniewinniony, ale stracił robotę. W Brooklynie otworzył agencję detektywistyczną, jednak nie wiedzie mu się dobrze. Sowicie opłacone zlecenie od burmistrza Nowego Jorku wydaje się ratunkiem.
Taggard ma śledzić żonę, którą polityk podejrzewa o zdradę, a przed nadchodzącymi wyborami chce uniknąć skandalu. Jednak okazuje się, że nie chodzi tu o niewierność małżeńską. Detektyw ma odegrać niepoślednią rolę w skomplikowanej sprawie korupcyjnej. Naprzeciwko siebie stają więc dwaj mężczyźni, którzy mają ze sobą dawne porachunki: kiedyś to właśnie burmistrz Hostetler przyczynił się do upadku policjanta.
Niby wszystko się w tym filmie zgadza. Kino polityczne znów stało się modne, a najciekawsi amerykańscy artyści śledzą afery na szczytach władzy. Hughes to sprawny rzemieślnik, który razem z bratem bliźniakiem Albertem zrealizował kilka hitów. Ich opowieść o wykolejonym, czarnoskórym nastolatku „Zagrożenie dla społeczeństwa" 20 lat temu była świetnie przyjęta na festiwalu w Cannes, niezłe recenzje zebrały: toczący się w wiktoriańskim Londynie thriller „Z piekła rodem" czy postapokaliptyczna wizja „Księga ocalenia".