Pisząc scenariusz, Billy Ray oparł się na wspomnieniowej książce Phillipsa „Kapitan na służbie". Nie skupił się jednak wyłącznie na losach kapitana. Pokazał, jak piraci rekrutują w nędznej somalijskiej wiosce młodych chłopaków. Jak wybierają z tłumu bezrobotnych rybaków, dla których to jedyna szansa na zarobienie pieniędzy i utrzymanie rodziny.
Widz obserwuje akcję, ale też relacje między kapitanem i Musem. Między człowiekiem sukcesu a zdesperowanym, wykluczonym biedakiem. Między światem, który ma wszystko, a światem, który nie ma niczego. Jeden z piratów zostaje pokonany, gdy marynarze kruszą na podłodze szkło z rozbitej butelki. Bo napastnik jest boso.
Reżyser
Paul Greengrass najbardziej lubi robić filmy oparte na faktach. We wstrząsającej „Krwawej niedzieli" (2002) zapisał tragedię, jaka rozegrała się 30 stycznia 1972 roku na ulicach Derry w północnej Irlandii, gdy brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do uczestników pokojowego marszu w obronie praw człowieka. Pokazał narastającą nienawiść, chaos, nad którym nikt już nie potrafił zapanować, i śmierć bezbronnych ludzi, za którą nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności.
Pięć lat po tragedii World Trade Center Greengrass zrekonstruował na ekranie wydarzenia, jakie rozegrały się 11 września na pokładzie porwanego przez zamachowców samolotu United Airlines, lecącego z Nowego Jorku do San Francisco. Tego, który miał uderzyć w Biały Dom lub Kapitol, a po 91 minutach lotu spadł na pole w Pensylwanii, na południowy wschód od Pittsburgha. „Lot 93" to film znakomity. Nie ma w nim tanich wzruszeń ani typowych, hollywoodzkich chwytów, obliczonych na wywołanie w widzu emocji. Są ludzie, którzy mają świadomość nadchodzącej śmierci, ale przeciwstawiają się terroryzmowi.
W „Kapitanie Phillipsie" Greengrass też odtwarza fakty. Nie próbuje widzów wzruszać, pokazuje męski pojedynek. Determinację, strach, odwagę, która rodzi się w człowieku w ekstremalnej sytuacji. Dla reżysera liczy się prawda. Zdjęcia Barry'ego Ackroyda zachwycają pięknymi widokami oceanu, ale w scenach na statku sprawiają wrażenie niemal reportażu.
Aktor
Nie byłoby również tego filmu bez Toma Hanksa. Kiedy do „Alabamy" podpływają dwie małe łodzie, kapitan Phillips rzuca: „Nie są tu po to, by łowić ryby". Od tej pory obserwujemy człowieka, który wie, że nie uniknie konfrontacji i konsekwentnie próbuje uratować statek i ocalić załogę. A gdy sam zostaje porwany, ma świadomość, że to mogą być jego ostatnie dni, bo Amerykanie nie będą skłonni do finansowych negocjacji z porywaczami. Hanks jest dla Greengrassa idealnym aktorem. Niedawno w badaniach dla „Reader's Digest" został uznany za człowieka, któremu Amerykanie ufają najbardziej. Wyprzedził polityków, a także m.in. Billa Gatesa czy Michelle Obamę. W życiu nie gra, nie jest bohaterem skandali. Dwukrotny laureat Oscara ostrożnie wybiera role i w każdej jest wiarygodny. Sam zresztą mówi: „Dzisiejsza publiczność wyczuje każde kłamstwo. Dlatego nie wolno udawać". Przed zdjęciami do „Kapitana Phillipsa" spotkał się z pierwowzorem swojej postaci. Powiedział mu: „Richard, to film: będę robił rzeczy, których nie robiłeś i mówił zdania, których nigdy nie wypowiedziałeś, ale postaram się zbliżyć do twojego DNA, jak tylko będzie to możliwe". Jako Phillips jest na pierwszy rzut oka trochę przygruby i mało efektowny, ale ma w sobie prawdę. Przez cały czas trzyma na wodzy uczucia, jest opanowany, stanowczy, nie pozwala sobie na mocne reakcje. Scena po uwolnieniu, gdy wreszcie puszczają mu nerwy i wszelkie hamulce, należy do najbardziej przejmujących, jakie widziałam ostatnio w kinie.