- O, mój Boże. Jak ja się tu znalazłem? Zrobiliśmy czarno-biały film o potrzebie wyciszenia się, odsunięcia od świata, kontemplacji. A nagle jesteśmy w tym hałasie, w samym centrum światowej uwagi. Życie jest pełne niespodzianek — powiedział na scenie Dolby Theatre w Los Angeles Paweł Pawlikowski, odbierając statuetkę z rąk Nicole Kidman.
To prawda, choć na tę „niespodziankę" po cichu bardzo liczyliśmy. Wybitny, czarno-biały film Pawła Pawlikowskiego o Polsce lat 60. stalinizmie, trudnych relacjach polsko-żydowskich, ale też szukaniu własnej tożsamości, wierze, dojrzewaniu, przez półtora roku szedł przez świat jak burza.
Zebrał znakomite recenzje w najpoważniejszych pismach świata, został kupiony do kilkudziesięciu krajów, w Stanach zarobił ponad 4 mln dolarów, we Francji obejrzało go ponad 500 tysięcy osób, we Włoszech - ponad 100 tys. Zdobył około 50 nagród festiwalowych, zdominował Europejskie Nagrody Filmowe. Przegrał z „Lewiatanem" potyczkę o Złoty Glob. Ale w niedzielną noc po Oscarowej formułce „And the winner is..." padł polski tytuł.
W Dolby Theatre
— Radość! Wielka radość! — powiedział "Rzeczpospolitej" tuż po gali Piotr Dzięcioł, producent filmu, właściciel Opus Film. — Wracamy do hotelu i wydajemy przyjęcie dla naszych współpracowników i przyjaciół.
— Wciąż jesteśmy oszołomieni — dodaje producentka Ewa Puszczyńska. — Przeżyliśmy pewne zaskoczenie, bo według planu kategoria „film nieangielskojęzyczny" miała być później, ale Paweł dał radę. Jego wystąpienie bardzo się tutaj podobało.