Częstotliwości = konkurencja
Ostatnio na łamach tego serwisu poruszono kwestię, emocji jakie wywołuje debata o częstotliwościach. Emocje są jednak niepotrzebne, bo sprawa choć bardzo ważna jest relatywnie prosta. Debata bowiem dotyczy przyszłych udziałów w rynku oraz tego, czy operator zasobniejszy w gotówkę może sobie te udziały kupić. To udział w zasobach częstotliwości determinuje maksymalną ilość klientów, które może obsłużyć operator, czyli określa maksymalny udział rynkowy jaki ten operator będzie w stanie osiągnąć w przyszłości.
Racjonalnym i zrozumiałym - co nie oznacza, że pożądane dla rynku i konkurencji - zachowaniem operatorów o wysokich udziałach rynkowych oraz nadpłynności gotówkowej jest rzucić na szalę całą gotówkę, aby przejąć wszelkie dostępne częstotliwości i, mówiąc w uproszczeniu, kupić sobie udziały rynkowe kosztem pozostałych konkurentów. Dlatego debata o częstotliwościach nie tylko w Polsce, ale w całej Unii Europejskiej, przebiega wzdłuż bardzo wyraźnej linii podziału. Z jednej strony wyznaczają ją operatorzy zasiedziali, zainteresowani przejęciem największej możliwej ilości pasma z wykorzystaniem swojej przewagi finansowej, a z drugiej - Komisja Europejska, instytucje unijne, regulatorzy rynku, organy ochrony konkurencji oraz operatorzy konkurencyjni. Tacy jak P4, którzy zwracają uwagę na konieczność uwzględnienia kryteriów ochrony konkurencji przy przetargach na częstotliwości.
Debata na gruncie polskim jest jednak w gruncie rzeczy jałowa i rzeczywiście nie zasługuje na żadne emocje, bo Dyrektywa Ramowa, oraz będące jej odzwierciedleniem polskie Prawo telekomunikacyjne, nakłada na Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej (UKE) obowiązek uwzględnienia kryterium zachowania warunków konkurencji w przetargach. Inne zachowanie byłoby złamaniem obowiązującego prawa.
Czysta aukcja - czysta fikcja