– Problem polega na tym, że rynek skrzypiec jest bardzo mały. Na podstawie analizy cen instrumentów w przeszłości można uznać, że mogłyby one znaleźć miejsce w zróżnicowanym portfelu inwestycyjnym. Wprawdzie stopy zwrotu są niskie w porównaniu z zyskami z akcji, ale jednocześnie te rynki są ze sobą słabo skorelowane – mówi „Rz" profesor Kathryn Graddy. – Z drugiej strony, biorąc pod uwagę niewielki rozmiar tego rynku, gdyby wielu inwestorów postawiło na skrzypce, doprowadziłoby to do destabilizacji rynku. A to z kolei sprawiłoby, że wcześniejsze kalkulacje okazałyby się nietrafne. Na pewno nie zarekomendowałabym inwestorom, by każdy z nich dodał skrzypce do swojego portfela. Liczba dostępnych instrumentów jest po prostu zbyt mała.
Kupują Rosjanie i Chińczycy
Zakup skrzypiec z myślą o pomnożeniu majątku z pewnością nie jest pomysłem dla każdego inwestora zarówno z uwagi na wysokie koszty, niewielką podaż instrumentów wysokiej klasy, jak i konieczność traktowania takiej inwestycji jako długoterminowej. Jrdnocześnie popyt gwałtownie rośnie, ponieważ na rynku pojawili się bogaci klienci z Rosji i Chin. To sprawia, że ceny idą w górę coraz bardziej dynamicznie.
Jeśli więc ktoś dysponuje odpowiednio wysokim kapitałem, może rozważyć taką dość oryginalną i potencjalnie zyskowną inwestycję. A pozostali mogą sobie zanucić: „Gdybym był bogaczem...".
Nietypowy fundusz inwestycyjny
Artyści grają, inwestorzy zarabiają
Większość kolekcjonerów zarówno prywatnych, jak i instytucjonalnych wypożycza instrumenty utalentowanym muzykom. Ci ostatni ponoszą koszty ubezpieczenia (0,5–2 proc. wartości) i konserwacji skrzypiec, ale nie płacą za samo ich wynajęcie. Na świecie pośrednictwem w tego typu transakcjach zajmują się nawet niektóre instytucje kulturalne. Jedną z nich jest Australian Chamber Orchestra z siedzibą w Sydney. Richard Tognetti, dyrektor artystyczny orkiestry (przed laty uczył gry na skrzypcach aktora Russela Crowe'a na potrzeby roli w filmie „Pan i władca na krańcach świata"), stworzył specjalny fundusz inwestycyjny. Jego udziałowcy, którzy wpłacą minimum 50 tys. dolarów australijskich (niespełna 51 tys. dolarów amerykańskich), mogą zarobić na wzroście wartości instrumentów kupionych przez fundusz dla muzyków orkiestry. Wśród nich jest Stradivarius powstały z połączenia dwojga skrzypiec włoskiego mistrza (z 1728 r. i 1729 r.) o wartości 1,8 mln dolarów. Fundusz ma zostać rozwiązany w 2021 r., chyba że inwestorzy postanowią przedłużyć jego działalność. Czy taka inicjatywa byłaby możliwa również w naszym kraju? – Uważam, że byłoby to doskonałe rozwiązanie. Umożliwiłoby to wielu najlepszym muzykom naszych orkiestr grę na świetnych instrumentach – mówi Antoni Wit, dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Narodowej. – O takiej możliwości wykorzystywanej w innych krajach wiem od dawna. Niestety, dyrektorzy banków, z którymi rozmawiałem, nie podjęli tematu, wspominając, że nie ma tutaj powiększających się odsetek. Tak, to prawda, ale przecież rośnie wartość kapitału. Podobnego zdania jest Bogdan Tosza, dyrektor naczelny Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie. – Utworzenie podobnego funduszu w Polsce byłoby świetnym pomysłem. Niestety, w naszym kraju wciąż mamy zbyt mało bogatych ludzi, którzy byliby tym zainteresowani. Musi upłynąć jeszcze sporo czasu, by taki związek biznesu z kulturą był w ogóle możliwy.