Wśród zabawnych wyliczanek, na które można się dziś w Polsce natknąć, są różnego typu „zegary” pokazujące procent spełnienia przez rząd Donalda Tuska obietnic wyborczych KO. Jest to o tyle wdzięczne zadanie, że na realizację wielu obietnic rząd sam wyznaczył sobie termin 100 dni, nie może więc twierdzić, że ma jeszcze czas. Mierniczy realizacji obietnic mają świetną zabawę: pytania rozciągają się od benzyny po 5,19 zł za litr, poprzez zniesienie podatku Belki i powrót do ryczałtowej składki ZUS, aż po 60 tys. zł kwoty wolnej od podatku. Premier tłumaczy się standardowo tym, że nie wiedział, jak złą sytuację finansową pozostawili mu poprzednicy, ale szczerze mówiąc, nie brzmi to specjalnie przekonująco. Wiele osób twierdzi, że już rok temu doskonale było tę sytuację widać.
W demaskowaniu niespełnionych obietnic rządu Tuska celują politycy PiS, w tym były premier Mateusz Morawiecki. Bez wątpienia jest w tej dziedzinie ekspertem: sam obiecywał milion elektrycznych samochodów, ponad 25 proc. relacji inwestycji do PKB i osiągnięcie w ciągu kilku lat niemieckiego poziomu płac. Wprawdzie potem wykazywał się zdumiewającą amnezją, ale to nie przeszkadza mu dziś w bezkompromisowym obnażaniu oszustw obecnego rządu. Jak przekonująco dowodzi, gdyby jeszcze był u władzy, bez wątpienia szybko prześcignęlibyśmy niemiecki poziom dochodów i majątku (a przynajmniej prześcignęliby je niektórzy z nas).
Składanie niemożliwych do realizacji obietnic, chętnie kupowanych przez wyborców, nie jest wcale specjalnością Polski. Wygląda na to, że mamy do czynienia ze zjawiskiem ogólnoświatowym. Donald Trump obiecywał sfrustrowanym robotnikom z „pasa rdzy”, że zmusi wielkie firmy do ponownej budowy fabryk samochodów i odtworzenia ich miejsc pracy. I w oczywisty sposób kłamał, bo nawet jeśli takie fabryki powstaną, to będą obsługiwane przez roboty, nie przez ludzi. Prezydent Putin obiecał kochającym go Rosjanom (może nie 88 proc., jak sugerują wyniki wyborów, ale na pewno zdecydowanej większości), że w ciągu jego kolejnej kadencji Rosja przegoni pod względem PKB Niemcy i Japonię, choć wymagałoby to wzrostu ponad 7 proc. rocznie, a w minionej dekadzie udało się osiągnąć mniej niż 1 proc. Antyeuropejscy politycy obiecali Brytyjczykom, że po brexicie składka płacona do budżetu Unii trafi do publicznej służby zdrowia, co było cynicznym kłamstwem.
A czy nie można inaczej? Mówić całą prawdę i liczyć na to, że świadomi konieczności zmian ludzie jeszcze silniej poprą w wyborach uczciwych polityków? No cóż, mieliśmy już w Polsce takie przykłady. Choćby premier Cimoszewicz, który w czasie wielkiej powodzi w 1997 roku słusznie stwierdził, że ludzie powinni ubezpieczać swoje domy i mieszkania. A oburzeni tak skandaliczną prawdomównością wyborcy szybko odebrali mu władzę.
Wygląda więc na to, że ludzie po prostu chcą, żeby przed wyborami składano im miłe dla ucha obietnice, nawet jeśli doskonale wiedzą, że znacznej części z nich po prostu nie da się zrealizować. Zresztą nie ma się czego bać, skoro żyjemy w czasach prawd równoległych. W narracji PiS po Polsce jeżdżą obiecane przez poprzedni rząd Izery, Donald Trump uczynił Amerykę znów wielką, a brexit oddał Brytyjczykom kontrolę nad ich krajem. W to właśnie gorąco wierzą zwolennicy jednych partii, podczas gdy zwolennicy drugich widzą zrujnowane po rządach PiS polskie finanse, ośmieszone Stany Zjednoczone i boleśnie okaleczony gospodarczo Londyn.