Przyszłoroczny budżet, którego plan rząd właśnie pokazał, wygląda całkiem przyzwoicie. Wpływom kasy państwa sprzyjać ma wysoki wzrost gospodarczy, a 30 mld zł deficytu aż tak nie straszy, przywykliśmy do wyższych kwot.
Jednak prezentacja projektu budżetu państwa na kolejny rok nie jest już wydarzeniem, na które, jak przed laty, czekaliśmy z wypiekami na twarzy. Dawniej emocjonowaliśmy się tym, ile państwo chce w formie podatków wyciągnąć z naszych kieszeni i ile z tego wyda na ważne dla nas cele: zdrowie, szkolnictwo, naukę, kulturę, bezpieczeństwo... Z niepokojem czekaliśmy na informację, ile mu na te wydatki zabraknie, po cichu licząc, że może tym razem wielkiego manka nie będzie.
Dziś, rzecz jasna, nadal jest ważne, czy budżet centralny stać będzie na kontynuację programów socjalnych, w tym sztandarowego 500+, czy budżetówka dostanie podwyżkę albo jaka będzie waloryzacja emerytur. Odnotowujemy też oczywiście skalę deficytu w budżecie.
To ostatnie już jednak raczej z przyzwyczajenia. To dlatego, że w ostatnich latach budżet stracił rolę szczegółowego planu finansowego państwa. Słychać nawet głosy, że powinien zmienić nazwę na taką, która odzwierciedli wycinkowość obrazu, jaki nam prezentuje. A chodzi po prostu o to, że rząd wyrzuca poza budżet, do różnego rodzaju funduszy czy agencji, ogromne pieniądze. Ekonomiści, ale też NIK, mówią o celowym rozmywaniu obrazu finansów państwa, które ma ukryć prawdę o ich kondycji oraz utrudnić kontrolę wydawania pieniędzy publicznych. To bardzo zła praktyka i trzeba to pokazywać.