Działacze i publicyści lewicy od kilkunastu lat powtarzają uparcie, że Polska padła przed dziewiętnastu laty ofiarą „liberalnego eksperymentu”. Jest w tym tyle samo prawdy co w enuncjacjach, iż Polska jest państwem wyznaniowym. Autorzy rozwodzący się o wszechwładzy „liberalnego doktrynerstwa”, o rzekomej niezdolności politycznego establishmentu do wyzwolenia się z „liberalnych dogmatów” używają tego przymiotnika jako pozbawionej konkretnego znaczenia obelgi. Mimo posiadanych niekiedy naukowych tytułów upodabnia ich to do elektoratu Samoobrony.
To oczywiście nieprzypadkowa mimikra. Miotanie gromów na „liberalizm” jest od początku transformacji ustrojowej łatwym sposobem zdobywania popularności, podobnie jak plucie na Balcerowicza. W potocznym stereotypie, ukształtowanym u zarania III RP, liberalizm – w najlepszym wypadku – polega na odmawianiu potrzebującym państwowych pieniędzy. Jest więc definiowany jako przeciwieństwo „państwa opiekuńczego”, które, z racji peerelowskiego sentymentu oraz zapatrzenia we wciąż mającą do rozdania sporo pieniędzy zachodnią Europę, pozostaje marzeniem statystycznego polskiego wyborcy.
Marzenie owo obiecują spełnić politycy w okresie, gdy starają się o władzę. Gdy ją zdobywają, zachowują oczywiście status quo, bo żadnych poważnych zmian dokonać nie są w stanie ani nie widzą w nich interesu – broniąc się przed zarzutem zdrady obietnic „liberalnym” argumentem, iż, niestety, na spełnienie słusznych żądań ludu nie ma w budżecie pieniędzy. Znane na świecie zjawisko „obrotowej sceny politycznej” u nas nakręca coraz bardziej antyliberalne emocje. Nakręca je do rozmiarów absurdalnych, co jest zjawiskiem o tyle groteskowym, że tak naprawdę liberalizm jest zarówno w praktyce III RP, jak i w głównym nurcie jej debaty publicznej praktycznie nieobecny.
Rzekomy „liberalny eksperyment” dał w efekcie państwo-molocha ingerujące w każdą właściwie dziedzinę życia, a szczególnie pozbawiające obywatela wolności w wytwarzaniu bogactwa i korzystaniu z niego. Zagarnia ono do budżetu i różnych pozabudżetowych, ale przymusowych funduszy grubo ponad połowę dochodów swych poddanych, trzyma w swych rękach znaczną część ziemi i środków produkcji, ściśle koncesjonuje kilkadziesiąt dziedzin działalności gospodarczej i zamyka prawnymi restrykcjami dostęp do kilkudziesięciu zawodów.
Procedury niezbędne do założenia firmy wymagają kilku tygodni i zgody kilkunastu organów, a potem może do niej w każdej chwili bez żadnego nakazu czy uzasadnienia wejść któraś z ponad 40 instytucji kontrolnych i sparaliżować jej działanie na czas dowolnie długi; nie wspominając już o dziewięciu służbach specjalnych wyposażonych w prawo stosowania przemocy, rewizji i podsłuchów. Długo by wyliczać; doprawdy nazywanie tego koszmarnego biurotworu państwem liberalnym zakrawa na ponury żart. Tylko co uczciwsi z krytyków polskiego status quo zdobywają się na to, by swój ulubiony epitet opatrzyć skromnym słówkiem „neo”. Tu już jesteśmy na pewnym tropie. Jeśli ideologią III RP ma być „neoliberalizm”, to warto zapytać o znaczenie owego przedrostka. O to, czy się „neoliberalizm” różni od liberalizmu normalnego.