To nie jest kraj dla liberałów

Nie opór społeczeństwa rzekomo niechętnego liberalizmowi, ale opór sitw, które obsiadły państwo, nakazuje odrzucać wszelkie postulaty przywrócenia wolności w gospodarce

Publikacja: 08.03.2008 00:04

To nie jest kraj dla liberałów

Foto: Rzeczpospolita

Działacze i publicyści lewicy od kilkunastu lat powtarzają uparcie, że Polska padła przed dziewiętnastu laty ofiarą „liberalnego eksperymentu”. Jest w tym tyle samo prawdy co w enuncjacjach, iż Polska jest państwem wyznaniowym. Autorzy rozwodzący się o wszechwładzy „liberalnego doktrynerstwa”, o rzekomej niezdolności politycznego establishmentu do wyzwolenia się z „liberalnych dogmatów” używają tego przymiotnika jako pozbawionej konkretnego znaczenia obelgi. Mimo posiadanych niekiedy naukowych tytułów upodabnia ich to do elektoratu Samoobrony.

To oczywiście nieprzypadkowa mimikra. Miotanie gromów na „liberalizm” jest od początku transformacji ustrojowej łatwym sposobem zdobywania popularności, podobnie jak plucie na Balcerowicza. W potocznym stereotypie, ukształtowanym u zarania III RP, liberalizm – w najlepszym wypadku – polega na odmawianiu potrzebującym państwowych pieniędzy. Jest więc definiowany jako przeciwieństwo „państwa opiekuńczego”, które, z racji peerelowskiego sentymentu oraz zapatrzenia we wciąż mającą do rozdania sporo pieniędzy zachodnią Europę, pozostaje marzeniem statystycznego polskiego wyborcy.

Marzenie owo obiecują spełnić politycy w okresie, gdy starają się o władzę. Gdy ją zdobywają, zachowują oczywiście status quo, bo żadnych poważnych zmian dokonać nie są w stanie ani nie widzą w nich interesu – broniąc się przed zarzutem zdrady obietnic „liberalnym” argumentem, iż, niestety, na spełnienie słusznych żądań ludu nie ma w budżecie pieniędzy. Znane na świecie zjawisko „obrotowej sceny politycznej” u nas nakręca coraz bardziej antyliberalne emocje. Nakręca je do rozmiarów absurdalnych, co jest zjawiskiem o tyle groteskowym, że tak naprawdę liberalizm jest zarówno w praktyce III RP, jak i w głównym nurcie jej debaty publicznej praktycznie nieobecny.

Rzekomy „liberalny eksperyment” dał w efekcie państwo-molocha ingerujące w każdą właściwie dziedzinę życia, a szczególnie pozbawiające obywatela wolności w wytwarzaniu bogactwa i korzystaniu z niego. Zagarnia ono do budżetu i różnych pozabudżetowych, ale przymusowych funduszy grubo ponad połowę dochodów swych poddanych, trzyma w swych rękach znaczną część ziemi i środków produkcji, ściśle koncesjonuje kilkadziesiąt dziedzin działalności gospodarczej i zamyka prawnymi restrykcjami dostęp do kilkudziesięciu zawodów.

Procedury niezbędne do założenia firmy wymagają kilku tygodni i zgody kilkunastu organów, a potem może do niej w każdej chwili bez żadnego nakazu czy uzasadnienia wejść któraś z ponad 40 instytucji kontrolnych i sparaliżować jej działanie na czas dowolnie długi; nie wspominając już o dziewięciu służbach specjalnych wyposażonych w prawo stosowania przemocy, rewizji i podsłuchów. Długo by wyliczać; doprawdy nazywanie tego koszmarnego biurotworu państwem liberalnym zakrawa na ponury żart. Tylko co uczciwsi z krytyków polskiego status quo zdobywają się na to, by swój ulubiony epitet opatrzyć skromnym słówkiem „neo”. Tu już jesteśmy na pewnym tropie. Jeśli ideologią III RP ma być „neoliberalizm”, to warto zapytać o znaczenie owego przedrostka. O to, czy się „neoliberalizm” różni od liberalizmu normalnego.

Do odpowiedzi dojść można różnymi drogami; najprostszą jest przyjrzenie się, skąd się neoliberalizm wziął. Otóż nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie jest to ideologia uwłaszczonej nomenklatury.

W przeciwieństwie do liberalizmu, który był ideą ludzi aspirujących do wyższej pozycji społecznej i przekonanych, że własne zdolności i praca są nie gorszym tytułem do swego rodzaju szlachectwa niż urodzenie, neoliberalizm rodził się jako idea elit. Elit zawdzięczających swą pozycję wieloletniemu funkcjonowaniu ustrojowych wynalazków, które miały, poprzez redystrybucję dochodów, podnieść poziom życia szerokich mas, a wyprodukowały przy okazji nową klasę bogaczy, których potęga brała się z zakorzenienia w redystrybucyjnej maszynie i decyzji podejmowanych przez kierujących nią polityków.

[srodtytul]Kluczowe słówko „neo”[/srodtytul]

Socjalizmem w każdym jego wydaniu, demokratycznym i totalitarnym, rządziły te same mechanizmy – w drugim wypadku jedynie znacznie bardziej wyostrzone. Przypadek polskich komunistów, którzy w latach 80. stopniowo przekształcali się z kasty zarządców nominalnie wspólnego mienia państwowego w kastę jego właścicieli, nie jest więc wyjątkowy i można dla niego szukać różnych podobieństw: od stopniowego przejęcia w USA przez demokratów pełnionej niegdyś przez republikanów funkcji „partii miliarderów” poprzez nawrócenie na neoliberalizm elit zsocjalizowanej zachodniej Europy aż po transformację ekonomiczną komunizmu niepowiązaną z transformacją polityczną, wedle modelu rosyjskiego albo chińskiego. Nas jednak, z oczywistych przyczyn, interesuje przede wszystkim sytuacja naszego kraju.

Fakt, iż w przeciwieństwie do klasycznego liberalizmu neoliberalizm tworzył się jako ideologia ludzi zajmujących wysoką pozycję społeczną, ma dla kształtu tej nie tyle doktryny, ile praktyki politycznej zasadnicze znaczenie. Okrawa bowiem liberalizm z tego, co dla jego historycznych twórców miało znaczenie zasadnicze: kwestii równości szans.

Rzecz oczywista dla ludzi pragnących utorować w skostniałej strukturze społecznej drogę sukcesu dla talentów i osobowości ze społecznych nizin była to sprawa absolutnie najważniejsza, i to ona właśnie znajduje się w centrum klasycznej myśli liberalnej. Państwo było w niej potrzebne jako gwarant uczciwych relacji pomiędzy obywatelami, po to by nikt nie mógł korzystać z przywilejów. Rzecz równie oczywista, że elitom ukształtowanym przez mechanizmy państwa opiekuńczego takie państwo potrzebne jest do czegoś innego – do zagwarantowania ich elitarnej pozycji.

Można obrazowo powiedzieć, że klasyczny liberał był to ktoś taki, kto przed rozdaniem kart żądał przyjęcia zasady: nie liczy się, który z nas jest hrabią, a który człowiekiem z gminu, wynik gry zależeć będzie wyłącznie od tego, jakie komu karty przypadną i jak będzie się w stanie nimi posłużyć. Neoliberał zaś to ktoś, kto wcześniej bezczelnie ułożywszy talię w taki sposób, że to w jego ręku znalazły się wszystkie asy, oznajmia współgraczom: zasady obowiązują, kto przegra, musi uczciwie i natychmiast zapłacić zwycięzcy wszystko, co jest winien.

[srodtytul]Rakowski otwiera, Pawlak zamyka[/srodtytul]

Wystarczy przyjrzeć się uważnie przebiegowi „reglamentowanej rewolucji” (określenie, nader trafne, Antoniego Dudka), która dokonała się w Polsce pomiędzy rokiem 1986 – rokiem przystąpienia PRL do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i uznania wyznaczonych przezeń kryteriów wiarygodności finansowej – a rokiem 1993, czyli drugiego premierostwa Waldemara Pawlaka, kiedy to zaczął się proces stopniowego zamykania dróg społecznego awansu i ograniczania wolności gospodarczej za pomocą rozmaitych narzędzi biurokratycznych.

Widać wyraźnie dwie rzeczy: po pierwsze, że jeśli chodzi o stronę ekonomiczną, wszystkie zrealizowane później reformy projektowane były w kręgach peerelowskiej władzy, a nie opozycji. Po drugie, liberalizacja, której punktem szczytowym były ustawy Rakowskiego, trwała do momentu, kiedy przestała przynosić korzyści środowiskom stanowiącym naturalne zaplecze partii postkomunistycznych.

W chwili, gdy nowa elita ekonomiczna kraju, o przeważnie komunistycznym rodowodzie, zdążyła się już ukształtować i dalsze zachowanie zasad wolności gospodarczej nie było jej już potrzebne, wręcz przeciwnie, zagrażać zaczęło szerszym dopływem do owej elity ludzi spoza kręgów, które definiuję tu jako „naturalne zaplecze” postkomunizmu, indeks wolności gospodarczej, mierzonej liczbą wymaganych koncesji i zezwoleń zaczął opadać, a komplikacja systemu podatkowego oraz innych przepisów związanych z działalnością gospodarczą systematycznie wzrastać. Proces ten trwa nieprzerwanie, mniej więcej z równym natężeniem, aż do dziś. Fakty nie pozostawiają wątpliwości, iż przy Okrągłym Stole opozycja uznała przyjęcie zaprojektowanego przez „reformatorskie skrzydło” PZPR ustroju ekonomicznego i społecznego za godziwą cenę za wprowadzenie demokratycznych procedur. Nie jest to może stwierdzenie odkrywcze, choć przez większość czasu istnienia III RP bardzo opiniotwórcze ośrodki reagowały na nie alergicznie. Musi ono jednak paść, jeśli chcemy zrozumieć istotę żywiołowej niechęci, jaką żywią Polacy do pojęcia „liberalizm”, mimo niewątpliwej poprawy poziomu ich życia, jaka się dokonała w okresie intensywnego głoszenia neoliberalnych haseł.

[srodtytul]Budżetowe prawo natury[/srodtytul]

Niechęć ta jest oczywistą konsekwencją opisanego wyżej „grzechu założycielskiego” polskiego liberalizmu. Nic, niestety, nie pozostało w nim z idei propagowanej przez śp. Mirosława Dzielskiego, w pismach którego kapitalizm jawił się jako ustrój, po pierwsze, sprawiedliwy, po drugie, służący ludziom gorzej sytuowanym, pragnącym bezpiecznie, pod osłoną państwa, budować dobrobyt swojej rodziny.

Kwestia równości szans, centralna, jako się rzekło, dla klasycznego liberalizmu, w ogóle nie znalazła w III RP wyrazu ani w debacie publicznej, ani tym bardziej w programach politycznych, gdzie samo hasło „równe szanse” funkcjonuje jako jedna z populistycznych obietnic kolejnych starających się o władzę ekip i oznacza, że państwo sypnie na „wyrównywanie” groszem podatników.

Zamiast niej w centrum uwagi znalazła się kwestia budżetowej stabilności państwa, silnej waluty oraz prywatyzacji – ale, broń Boże, nie prywatyzacji powszechnej (bo doprawdy trudno za taką uznać program Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, którego najdonioślejszym skutkiem okazało się stworzenie tzw. powszechnego świadectwa udziałowego – wymarzonego wręcz do prania zdobytych w nielegalny sposób fortun). Ta, przeciwnie, została poddana przez „liberałów” miażdżącej krytyce, stała się natomiast sztandarowym postulatem związku zawodowego „Solidarność”. Co powinno dać do myślenia takim postmarksistowskim doktrynerom jak David Ost, ale nie dało ani jemu, ani tym bardziej krajowym krytykom liberalizmu.

[wyimek]Neoliberalizm okrawa liberalizm z tego, co dla jego historycznych twórców miało znaczenie zasadnicze: kwestii równości szans[/wyimek]

Ograniczanie deficytu budżetowego i silny złoty to oczywiście postulaty ważne, ale daleko niewystarczające, by ich spełnienie czyniło gospodarkę liberalną. Podniesione do rangi całości doktryny uczyniły one liberalne hasła w neoliberalnym wydaniu systematem argumentów uzasadniających istnienie ubóstwa, braku perspektyw i wszelkich innych patologii zbiurokratyzowanego państwa.

Niczym w znanym filmie Barei – „ja rozumiem, że wam jest zimno, no, ale jak jest zima, to musi być zimno”. To znaczy – rozumiemy, że czujecie się odtrąceni, ale jak jest wolny rynek, to muszą być ofiary; „takie są odwieczne prawa natury”. Przyznajmy zresztą, że zwłaszcza w pierwszych latach ustrojowej transformacji były to argumenty skuteczne, zwłaszcza dla jej potencjalnych inteligenckich krytyków.

Pseudoliberalne rozgrzeszenie III RP nadal pozostaje bardzo wygodne dla polityków. W państwie, które nie zdołało wykształcić zdrowych, zachodnich mechanizmów społecznych i pozostaje systemem sitw, branż i lobbies, status quo jest bowiem rzeczą ważną, a nienarażanie się grupom interesu – najważniejszą.

Dotąd politycy twierdzili, że realizowanie postulatów klasycznego liberalizmu nie jest możliwe, bo hasła liberalne są przez rządzonych zbyt znienawidzone. Sukces wyborczy Platformy, postrzeganej przecież jako partia liberalna (Bóg jeden wie, dlaczego właściwie; taka się jej po prostu wylosowała rola w politycznym teatrze), pokazał, że to nieprawda. To nie opór społeczeństwa, ale opór sitw, które obsiadły państwo, blokuje jego reformy i nakazuje odrzucać wszelkie postulaty restytuowania wolności w gospodarce.

Stwierdzenie tego faktu nic jeszcze nie zmienia, ale daje nadzieję na powstanie w sensownej perspektywie siły politycznej, która odwoła się do rodzącego się wśród Polaków oczekiwania na prawdziwe, a nie urzędnicze wyrównanie szans i udrożnienia dróg społecznego awansu. To wciąż nie jest kraj dla liberałów (tych prawdziwych) – ale będzie.

Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy