Okazuje się jednak, że nowoczesność – rozumiana jako intensyfikacja, wzrost wydajności pracy, obniżenie kosztów – nie zawsze służy produkcji żywności. Choroba szalonych krów, skażenia dioksynami czy uzasadnione konkretnymi doświadczeniami wątpliwości, jakie budzą organizmy modyfikowane genetycznie, wielkie, bardzo wydajne fermy świńskie, które zatruwają środowisko – przykłady można mnożyć. Do świadomości konsumentów dociera powoli, że wędlina, w której mięso stanowi 30 proc. składu, mięso ze świń, które dzięki hormonom i antybiotykom zamiast dziesięć rosły pięć miesięcy, że kurczaki, dzięki którym kilkuletnim dziewczynkom rosną piersi, to może nie najlepsze pożywienie. Choć niewątpliwie tanie. Intensyfikacja produkcji rolnej niekoniecznie stanowi więc panaceum na problemy rolnictwa.
Jedyny dział produkcji rolnej, w którym w skali świata z roku na rok dynamicznie rośnie sprzedaż, to produkcja ekologiczna, czyli produkcja rolna pod kontrolą, bez nawozów syntetycznych i środków ochrony roślin. Wbrew pozorom nie oznacza ona cofania się do prehistorii. Jest wiele gospodarstw ekologicznych, które korzystają z najnowszych osiągnięć nauki – w postaci nowych odmian, narzędzi, nowego podejścia do walki z chwastami czy szkodnikami – aby produkować żywność w harmonii z przyrodą, a nie wbrew niej. I udaje im się nieraz uzyskać plony porównywalne z produkcją konwencjonalną. Żywność wytwarzana metodami ekologicznymi ma swoją wartość biologiczną, stwierdzano wyższą zawartość w niej cennych dla człowieka substancji czynnych, jest smaczna. Chciałbym wspomnieć o doświadczeniach jednej ze stacji pobierających wodę pitną dla Monachium. Kiedy stwierdzono poważne pogorszenie jakości wody, ponieważ trafiały do niej pozostałości nawozów i środków ochrony roślin, zamiast budować kosztowne oczyszczalnie, namówiono rolników na przejście z produkcji intensywnej na ekologiczną. Efekty w postaci poprawy jakości wody były rewelacyjne, a koszty symboliczne. Wiele gospodarstw rolnych w naszym kraju ma intensywność produkcji rolnej niewiele odbiegającą od standardów ekologicznych, widać jednak brak odwagi, a może rozeznania możliwości, jakie daje gospodarowanie metodami ekologicznymi.
Powoli rośnie zapotrzebowanie na żywność ekologiczną w Polsce, a zachodni kupcy wciąż szukają u nas produktów zgodnych ze standardami ekologicznymi. Istnieje problem barier prawnych, nasze produkty są eksportowane, natomiast nasi rolnicy nie mogą ich przerabiać we własnych gospodarstwach. Pojawiła się obawa, że w naszych sklepach będziemy kupować nasze produkty, ale importowane z Niemiec.
Do niedawna rolnictwo było rezerwuarem siły roboczej. Dziś także na wsi zaczyna brakować ludzi do pracy. Realne staje się wyludnienie wsi nie tylko na ścianie wschodniej. W dobrze zorganizowanych społeczeństwach krajów rozwiniętych ludzie zatrudnieni w rolnictwie stanowią niewielki procent ludności i wchłonięcie ich przez działalność pozarolniczą nie byłoby aż tak wielkim problemem.
Zwłaszcza że w wielu krajach, na przykład w Irlandii, duża część rolników to dwuzawodowcy (part-time farmer), którzy są już jedną nogą poza rolnictwem. Okazuje się, że wyśmiewanych u nas chłoporobotników bardzo się ceni w tamtejszym rolnictwie. Są bardziej niż inni otwarci na postęp, dzięki pracy poza rolnictwem dysponują kapitałem na inwestycje w gospodarstwach, tworzą rynek dla usług rolniczych. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na nas gospodarstwo w Irlandii takiego właśnie rolnika w niepełnym wymiarze czasu pracy. Młody mężczyzna, pogodny, zadowolony. Ma 45 krów mlecznych, żona pracuje w mieście, nie pomaga mu w gospodarstwie. Praca z krowami zabiera mu rano, przed wyjazdem do pracy w mieście, 40 minut, wieczorem drugie 40 minut. Do cięższych prac, wymagających specjalistycznego sprzętu, wynajmuje firmy usługowe. Jego rodzina mogłaby poradzić sobie bez dochodów z rolnictwa. Ale nasz rozmówca twierdzi, że to lubi, zajmowanie się krowami sprawia mu przyjemność. I (choć tego już nie mówi) zwyczajnie mu się opłaca. Praca w niepełnym wymiarze czasu to jedna z propozycji, aby zatrzymać ludzi na wsi i w rolnictwie.