Na lepszych, którzy są w europejskim jądrze i podejmują najważniejsze decyzje, oraz gorszych, którzy muszą tylko akceptować to, co postanowią inni. Samo w sobie nie stanowiłoby to aż tak wielkiego problemu, gdyby podział odbywał się w sposób zgodny z logiką, na podstawie rzeczywistych zasług. Pomysł jest jednak inny: podzielmy Europę po takiej linii, po której najłatwiej ciąć. A najłatwiej dziś ciąć po linii formalnej – kto jest w strefie euro, ten jest w jądrze, kto jest na zewnątrz, niech się nie wtrąca.
No cóż, pomysł jak pomysł, eurosceptykom może nawet przypaść do gustu. Nie sądzę zresztą, aby udało się go zrealizować. Proponowany przez duet Merkel – Sarkozy gospodarczy rząd strefy to propozycja czysto fasadowa. Gospodarczy rząd miałby sens, gdyby mógł podejmować wiążące decyzje – np. określał, ile poszczególne kraje mogą mieć deficytu budżetowego. Tak jednak z pewnością nie będzie, Hiszpanie czy Irlandczycy nie zgodzą się, aby tak ważną decyzję ktoś im narzucał. Jeśli nawet rząd powstanie, będzie tylko miejscem spotkań głów państw i premierów strefy, zastępując odbywające się od dawna nieformalne szczyty eurogrupy. Zmiana niewielka, ale jak brzmi!
Stale krąży jednak również propozycja praktyczna i stosunkowo łatwa do wprowadzenia, która rzeczywiście mogłaby szybko doprowadzić do podziału Unii na dwie części. Jest to propozycja emisji przez kraje strefy euro wspólnych obligacji. Niby nie brzmi to specjalnie groźnie. W rzeczywistości byłaby to jednak rzecz o ogromnych konsekwencjach.
Dziś każde państwo grupy euro samo sprzedaje na rynku swoje obligacje. Płacąc oczywiście różne odsetki: od Niemców inwestorzy oczekują tylko 3 proc., od zbankrutowanych Greków 18 proc. Gdyby zamiast tego pojawił się tylko jeden sprzedawca, zbierający jednocześnie pieniądze dla wszystkich krajów strefy euro, inwestorzy zapewne potraktowaliby go tak jak główne kraje strefy. Wszyscy zapłaciliby dzięki temu tylko 3 proc. – i Niemcy, i Francuzi, i Hiszpanie, i Grecy. I problem utraty zaufania rynku mamy z głowy!
Kto zyskiwałby na czymś takim? Oczywiście kraje strefy najsilniej zadłużone i prowadzące najbardziej nieodpowiedzialną politykę. Chociaż niewykluczone, że na dłuższą metę i im by to zaszkodziło, zmniejszając presję na niezbędne reformy – a więc tylko odwlekając moment nadejścia prawdziwych kłopotów.
Kto by tracił? Oczywiście główni płatnicy, zwłaszcza Niemcy, którzy w ten sposób formalnie gwarantowaliby długi zaciągane przez innych. A prędzej czy później zapewne musieliby również wykupywać tych, którzy, korzystając z taniego kredytu, znów by się zadłużyli.