Dawno już nie odwiedzałem posiedzeń Sejmu, ani sejmowych komisji, więc zapomniałem, jak tam może być śmiesznie. We wtorek, kiedy UKE przedstawiało informację o planach zmian w wysokości opłat za częstotliwości radiowe (głównie do nadawania TV), było śmiesznie. Tym bardziej, że w sali posiedzeń zainstalowały się trzy, czy cztery kamery telewizyjne, więc niektórzy posłowie nie prowadzili legislacyjnej dyskusji, tylko audycję wyborczą.
No, ale akurat - powtórzone sześć razy w jednej wypowiedzi - pytanie posła Krzysztofa Tchórzewskiego: "Po co wysokie maksymalne progi opłat za częstotliwości radiowe, skoro rząd nie ma zamiaru podnosić tych opłat" wydaje się słusznie postawione. I powinno dać wszystkim do myślenia.
Obciążenie branży telekomunikacyjnej większości posłów nie interesuje, bo to nie telekomunikacja organizuje programy publicystyczne, debaty, czy wywiady - podstawowe wszak narzędzia o głosy wyborców. W tym jednak wypadku interes telekomów i interes nadawców TV jest zbieżny, bo obu tym grupom grożą podwyżki opłat za dysponowanie częstotliwościami.
Że rząd będzie się starał wydusić, ile można - trudno wątpić. Już tylko konwersja cyfrowa nadawania telewizyjnego ma podnieść przychody za częstotliwości radiowe. Pojawić się mają dodatkowe opłaty za prolongaty praw. Budżety państw były, są i będą nienasycone. Zawsze i wszędzie. Dlaczego nasz ma być inny? Dyskutowana luka między stawkami opłat w projekcie rozporządzenia - rzekomo realnymi - i w projekcie ustawy - rzekomo czysto hipotetycznymi - będzie straszyć, jak smocza paszcza jeszcze przez wiele lat. O ile projekt przejdzie.
W tym wszystkim mniej irytują fiskalne apetyty rządu, bo rozumiem potrzeby budżetu i szanuję chęć zrównoważenia tegoż. Bardziej irytuje przekonywanie, że tych apetytów w ogóle nie ma, bo to zakrawa na tanią propagandę skierowaną do mało rozgarniętego odbiorcy.