Jeszcze kilka tygodni temu w Białym Domu z mieszanką pogardy i ironii przyjmowano deklaracje byłego sekretarza stanu Mike'a Pompeo, że pandemia wcale nie jest efektem przedostania się wirusa z jakiegoś zwierzęcia na ludzi, ale efektem braku zabezpieczeń w kluczowych instalacjach chińskiego państwa. Jak ujawnił CNN, Joe Biden kazał nawet Departamentowi Stanu zakończyć śledztwo w tej sprawie, aby „nie marnować funduszy publicznych".
Czarnobyl do sześcianu
Ale w nocy z środy na czwartek czasu warszawskiego prezydent przyznał się do błędu. Kazał służbom specjalnym „zwielokrotnić" wysiłki na rzecz ustalenia, co tak naprawdę się stało na przełomie 2019 i 2020 r. w stolicy prowincji Hubei. Raport w tej sprawie ma być gotowy w ciągu 90 dni. W Waszyngtonie przyjmuje się teraz dwie możliwe wersje narodzin katastrofy: zwierzęcą i laboratoryjną. Ze wskazaniem na tą drugą.
Chiny na taki rozwój wypadków zareagowały ze wściekłością.
– Wraca kampania oszczerstw i zrzucania winy, ponownie wypływa spiskowa teoria wycieku z laboratorium – brzmi czwartkowy komunikat ambasady ChRL w Waszyngtonie.
Oburzenie Pekinu, który nie pozwalał nawet, aby świat wspominał o „chińskim wirusie", choć sam bez wahania mówił o jego odmianie „brytyjskiej czy brazylijskiej", jest zrozumiałe. Stawka tej rozgrywki jest bowiem ogromna. Od niej zależy, czy Chiny utrzymują wizerunek niezwykłego kraju, który w ciągu pokolenia wydźwignął z nędzy do klasy średniej kilkaset milionów osób i stał się motorem rozwoju gospodarczego świata, czy też zostaną zapamiętane jako państwo, które ściągnęło na nas największy kataklizm gospodarczy od trzech pokoleń, mnożąc ubóstwo na Ziemi. W Chinach żywe pozostaje wspomnienie katastrofy w Czarnobylu w 1986 r., która pokazała wszystkim niedociągnięcia technologiczne Związku Radzieckiego. I przyspieszyła jego rozpad.