Jak wynika z ocen resortu pracy, od 1 maja 2011 roku do Niemiec napływać będzie rocznie 100 – 140 tys. pracowników z Polski oraz innych państw UE, które wstąpiły do Unii przed sześcioma laty. Większość stanowić będą Polacy. Udział obywateli naszego kraju w tej fali imigracyjnej szacuje się na 45 – 65 proc. To w pierwszych czterech latach po otwarciu rynku. Potem fala imigracyjna zacznie opadać. Tymczasem Niemcy już dzisiaj potrzebują co najmniej 50 tys. opiekunów dla osób starszych i niedołężnych, 36 tys. inżynierów, a także tysiące fachowców dla przemysłu, zwłaszcza elektromechanicznego.
Niemcy oraz Austria zabezpieczyły się w chwili rozszerzenia UE, wprowadzając bariery zamykające dostęp do ich rynków pracy przez maksimum siedem lat. Znikają one w przyszłym roku. W chwili, gdy stopa bezrobocia w Niemczech, jak się sądzi, będzie nadal najniższa od prawie 20 lat. Co więcej, w wyniku uwarunkowań demograficznych niemiecka gospodarka mieć będzie coraz większe problemy ze znalezieniem rąk do pracy. – W najbliższych 15 latach z rynku odejdzie 5 milionów zatrudnionych – ocenia Ursula von der Layen, minister pracy. Rząd szuka obecnie gorączkowo sposobów na zapełnienie tej luki poprzez mechanizm sterowanej imigracji z całego świata. Eksperci nie mają przy tym wątpliwości, że napływ pracowników z nowych państw członkowskich nie zaspokoi potrzeb przemysłu.
Z prognoz wynika, że największa grupa (około jednej czwartej) imigrantów zarobkowych szukać będzie zatrudnienia w Bawarii, Zagłębiu Ruhry oraz w Berlinie i okolicach. To nie wzbudza żadnych obaw. Spore zaniepokojenie wywołuje jednak spodziewany napływ pracowników na obszary wzdłuż granicy polsko-niemieckiej. Niemcy obawiają się, że spora część Polaków szukać będzie pracy w tym rejonie, dojeżdżając z naszego kraju i spędzając w Niemczech kilka dni w tygodniu. Ich koszty utrzymania będą więc niższe i mogą stanowić konkurencję dla Niemców.
Dlatego związki zawodowe oraz silna na wschodzie partia postkomunistyczna domagają się wprowadzenia płacy minimalnej we wszystkich branżach gospodarki w wysokości 8,5 euro za godzinę. Rząd odrzuca takie żądania, argumentując, że w wielu branżach płace minimalne już wprowadzono, co powinno wykluczyć zjawisko płacowego dumpingu. Zdaniem Wolfganga Franza, szefa grupy doradców rządowych, obawy o dumping płacowy są mocno przesadzone, a negatywne skutki otwarcia rynku dotkną tylko tych niemieckich pracowników, którzy nie zechcą się dostosować do nowych warunków.
[i]Korespondencja z Berlina[/i]