Przejechanie 100 kilometrów samochodem elektrycznym już teraz może kosztować ponad 50 zł, a wkrótce będzie jeszcze drożej – nawet 70 zł. To dwa razy więcej niż za przejazd dieslem. Tymczasem wzrost cen prądu sprawia, że operatorzy stacji ładowania likwidują przyciągające klientów promocje, w których „tankowanie" e-aut było darmowe. W poniedziałek opłaty na swoich stacjach wprowadził Lotos, do końca półrocza to samo zrobi Orlen.
– Opłacalność aut elektrycznych stanęła pod dużym znakiem zapytania – stwierdza Adam Tychmanowicz, prezes Neptis SA, operatora systemu Yanosik.
Czytaj także: Podwyżki cen prądu dobiją program elektromobilności
Tym bardziej że infrastruktura ładowania wciąż okazuje się bardzo skromna, a jak wylicza Polskie Stowarzyszenie Paliw Alternatywnych, jej rozwój hamuje kilkadziesiąt różnych barier związanych m.in. z podatkami czy procedurami administracyjnymi. Na dodatek ceny samochodów elektrycznych są nawet dwukrotnie wyższe od porównywalnych modeli z napędem spalinowym. Z kolei program rządowych dopłat do ich zakupu nie może ruszyć z miejsca. Polska pozostaje jednym z zaledwie kilku europejskich krajów, gdzie do tej pory nie wprowadzono takich zachęt.
Teraz jeszcze drożejący prąd wyhamuje elektryfikację miejskiej komunikacji autobusowej. Będzie to bolesny cios w elektromobilność, gdyż wobec porażki z próbą rozpędzenia przez rząd rynku elektrycznych samochodów osobowych to właśnie e-busy miały się stać jej forpocztą w Polsce. Według firmy JMK Analizy Rynku Transportowego do tej pory analizy wykazywały, że eksploatacja autobusów elektrycznych jest porównywalna cenowo z pojazdami z silnikami Diesla przy pozyskaniu dofinansowania minimum na poziomie 70 proc. kosztów i cenach energii z 2018 roku. – Teraz ta układanka zaczyna się sypać – twierdzi Aleksander Kierecki, szef JMK.