Rząd nie pozwoli na rejestrację w Polsce aut z kierownicą po prawej stronie. Ministerstwo Infrastruktury liczy się z procesem przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości, ale nie popuści. - Liczę na wygraną - zapowiedział w Sejmie wiceminister Tadeusz Jarmuziewicz.
Prawa do rejestrowania "anglików" domaga się od Polski Komisja Europejska. Nasze przepisy tego zabraniają, ale liczba wwożonych do kraju takich samochodów systematycznie rośnie. Spora część ich właścicieli to osoby, które kilka lat temu wyjechały do pracy do Wielkiej Brytanii lub Irlandii. Ale kwitnie też import czysto zarobkowy: używane auta z Wysp są bowiem tańsze niż takie same modele sprowadzane np. z Niemiec bądź Holandii. Modele popularne, jak ford focus czy opel corsa, mogą kosztować o 30 proc. mniej od tych z rynku niemieckiego. W przypadku większych i droższych, jak volkswagen passat czy opel vectra, różnica w cenie sięga nawet 50 proc.
Polskie prawo nie pozwala rejestrować takich aut ze względów bezpieczeństwa. Ale prywatni importerzy, którzy chcieli zalegalizować swoje pojazdy, wnieśli pozwy do sądów. Sprawa jednego z nich - mieszkańca Kielc, który z Wielkiej Brytanii sprowadził vectrę, wylądowała nawet w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. NSA oddalił sprawę, ale Komisja Europejska już na wcześniejszym etapie postępowania upomniała Polskę za łamanie unijnej dyrektywy o homologacji pojazdów i traktatu o swobodnym przepływie towarów i usług. Rejestracja "anglików" dozwolona jest m.in. na największym europejskim rynku motoryzacyjnym - w Niemczech.
Tymczasem polskie zakazy zmuszają posiadaczy takich aut do przeróbek, czyli przełożenia kierownicy na lewą stronę, co umożliwia rejestrację. Przykładowo zamiana w aucie segmentu B, czyli klasy corsy, może kosztować 2 tys. zł. W samochodzie klasy średniej, jak toyota avensis, może pochłonąć 8,5 tys. zł. W stosunku do ceny zakupu operacja i tak się opłaca. Problem w tym, że przeróbki tylko w niewielu przypadkach przeprowadza się profesjonalnie. - Niejednokrotnie robione są chałupniczo, gdzieś w garażu. A wtedy takie auta stają się niebezpieczne - ostrzega Arkadiusz Bałazy, prezes giełdy samochodowej w Mysłowicach.