W XIX w. był tu magazyn o powierzchni 12 tys. mkw., potem browar. W XX w. przekształcił się w schron przeciwlotniczy, by następnie pogrążyć się w cieniu muru – tuż obok tzw. pasa śmierci, gdzie pogranicznicy ze wschodniej części Berlina strzelali do każdego, kto próbował przejść na Zachód. Dziś ten zmodernizowany obiekt – o nazwie Factory – jest przystanią dla wielu firm technologicznych.
Mają tu placówki m.in. Uber, Twitter czy SoundCloud, ale także wielu młodych, początkujących przedsiębiorców. W sumie z tutejszych biur korzysta 700 osób, wielu wolnych strzelców płaci 50 euro miesięcznie za dostęp do obiektu. – To taki klub towarzyski dla start-upów – mówi 30-letni współzałożyciel Factory Lukas Kampfmann.
Jeszcze dziesięć lat temu w stolicy Niemiec swoje siedziby miało zaledwie kilkadziesiąt start-upów technologicznych. Obecnie jest ich 2,5 tys., a według Investitionsbank Berlin (rządowej jednostki regionalnej) branża cyfrowa oferuje dziś o 70 proc. więcej miejsc pracy niż w 2008 r. Do Berlina zjeżdżają młodzi specjaliści technologiczni z całej Europy. Przyciąga ich wizja fajnej pracy z przerwami na grę w piłkarzyki, relatywnie tani wynajem w odnowionych postkomunistycznych budynkach oraz swobodne podejście do imprezowania.
– Po upadku muru najpierw pojawili się artyści, następnie didżeje, a po nich przedsiębiorcy – mówi inwestor Christophe Maire.
Według danych EY w ubiegłym roku berlińskie start-upy pozyskały od funduszy VC kapitał w łącznej wysokości 2,4 mld dol. To lepszy wynik niż analogiczna kwota zdobyta przez start-upy w Londynie, Paryżu czy Sztokholmie (choć stanowi zaledwie 9 proc. wyniku start-upów z kalifornijskiej Doliny Krzemowej).