W praktyce wygląda to tak, że rząd Marka Belki wydał spółce Gdańsk Transport Company koncesję na budowę A1 z Grudziądza do Torunia, rząd Kazimierza Marcinkiewicza koncesję cofnął, rząd Jarosława Kaczyńskiego walczył o nią w sądzie (i przegrał), a my z naszych podatków za to wszystko zapłacimy.

Skoro powiedziało się A, czyli wypowiedziało koncesję, bo ponoć było za drogo, należało powiedzieć B, czyli samemu zabrać się do budowy z wszelkimi konsekwencjami. Gdyby wszystko stało się szybko, można było inwestycję zrealizować za ok. 7 mln euro za km. Biorąc nawet pod uwagę odszkodowanie dla GTC, koszt, koniec końców, byłby podobny do dzisiejszego. A droga powstałaby szybciej.

Zawierucha, która skończyła się w sądzie, opóźniła budowę autostrady o ponad dwa lata. GTC już w kwietniu 2006 roku chciała wejść na plac budowy drugiego odcinka trasy z Gdańska do Torunia. Nie weszła. Teraz, po dwóch zmarnowanych latach i blisko dwukrotnym podniesieniu kosztów kilometra trasy, okazuje się, że jednak wejdzie. Przynajmniej wiadomo, że coś powstanie – budowany przez to konsorcjum liczący blisko 100 kilometrów odcinek A1 z Gdańska do Nowych Marz zostanie prawdopodobnie oddany przed terminem. A rząd w zeszłym roku wybudował ok. 7 km autostrad, a w tym roku własnymi siłami zbuduje jeszcze mniej.

Może o to właśnie chodzi – o tworzenie coraz to nowych ambitnych planów, którymi kusi się wyborców, a nie rzeczywistą, trudną i konfliktogenną budowę. Czy naprawdę w Polsce trzeba się cieszyć z każdej istniejącej drogi, bo autostrady to wciąż tylko kreski na mapie?