Odwołanie Juliusza Engelhardta ze stanowiska wiceministra infrastruktury odpowiedzialnego za kolej ma być konsekwencją chaosu, jaki panował na kolei po wejściu w życie 12 grudnia nowego rozkładu jazdy. Pociągi, które miały przyjechać zgodnie z informacjami na tablicach, nie przyjeżdżały, a odjeżdżały te, których nie zapowiadano. Na dworcu w Katowicach podróżni byli odsyłani na nieistniejące perony. Do tego padł system informatyczny, więc nie sposób było sprawdzić rozkładu w sieci.

Bałagan był, i to duży. Ale czy to zdymisjonowany wczoraj minister był za niego odpowiedzialny? Nadzoruje tę branżę – to prawda. Kontroluje też Urząd Transportu Kolejowego i spółki, które podstawiają pociągi i zarządzają torami. Ale to one mają tu ostatnie zdanie. I nie rządzą nimi przedszkolaki, tylko doświadczeni menedżerowie, którzy zarabiają po ok. 18 tys. zł miesięcznie.

W polskim prawie istnieje instytucja uwalniająca od odpowiedzialności za działanie osoby trzeciej, jeżeli wykonanie zadania powierzyliśmy osobie kompetentnej. Zakładamy, że takimi osobami są szefowie kolejowych spółek. Bałagan na torach tuż po wprowadzeniu nowego rozkładu jazdy jest co roku. W tym roku kolejarze mieli pecha, że do zwyczajnego chaosu dołączył atak zimy. Wszystko razem było fatalnym PR dla rządu. Ukaranie kogoś było konieczne.

Trzeba było jednak, jeśli już, zacząć od wysokiego C, czyli zdymisjonowania szefów spółek kolejowych i samego ministra infrastruktury. A tak wyszło jak zwykle: cel jest niczym, ruch jest wszystkim.