Pierwszy do eurolandu miał nas wprowadzać prezes Narodowego Banku Polskiego Leszek Balcerowicz. Za jego kadencji padało kilka dat, kiedy mogłoby to nastąpić. W czerwcu 2003 roku mówił, że najwcześniejszą z możliwych jest 2007 rok. Według ówczesnych planów NBP i Ministerstwa Finansów Polska miała spełnić kryteria z Maastricht w 2006 roku, żeby w 2007 złoty zastąpić euro.
[srodtytul]Deklaracja tuż przed kryzysem[/srodtytul]
Już wówczas jednak ekonomiści wątpili w to, czy nasz kraj rzeczywiście będzie w stanie spełnić wszystkie konieczne warunki. Ciągle byli jednak optymistami, bo sądzili, że jeśli nie w 2007, to w 2008 roku euro będziemy mieć jak w banku. Nic z tego nie wyszło, choć gdyby rząd Jarosława Kaczyńskiego był zdecydowany włączyć Polskę do eurolandu, to akurat wtedy było to możliwe. Deficyt finansów publicznych spadł w 2007 roku do 2 proc. produktu krajowego brutto.
Kolejne obietnice składał Polakom Donald Tusk. Ponad dwa lata temu, we wrześniu 2008 roku, premier ogłosił, że w 2011 roku wejdziemy do strefy euro. Wprawdzie zaraz potem zaznaczył, że 2011 rok to będzie czas na dopięcie ostatniego guzika, jeśli chodzi o przygotowania, a zamiana złotówki na euro nastąpiłaby 1 stycznia 2012, ale i tak nie zmienia to faktu, że – w ocenie premiera – bramy eurolandu stały wówczas dla nas otworem.
Wystarczyło kilka miesięcy, aby się przekonać, że słowa premiera nie miały najmniejszego potwierdzenia w faktach. Deficyt finansów publicznych okazał się w 2008 roku znacznie wyższy niż dopuszczalny poziom – wzrósł z 2 proc. do 3,6 proc. PKB, co oznaczało, że nie spełnialiśmy jednego z najważniejszych warunków koniecznych do zamiany walut.