Zastąpi on na tym stanowisku Amerykanina Roberta Zoellicka. Wiadomo, że ostateczny termin wyboru to 21 kwietnia.
Najsilniejszym kandydatem jest Jim Yong Kim, też Amerykanin. Tyle że koreańskiego pochodzenia. Jego konkurentką pozostaje nigeryjska minister finansów Ngozi Okonjo-Iweala. Były minister finansów Kolumbii Jose Antonio Ocampo wycofał się z rywalizacji w ostatni weekend.
Według umowy, jaką zawarły USA z Europą, to Waszyngton decyduje, kto ma być szefem Banku Światowego, podczas gdy Europejczycy mają prawo do obsadzenia stanowiska dyrektora generalnego Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Wiadomo, że Kima popierają Stany Zjednoczone, Kanada, Meksyk, Japonia i najprawdopodobniej Unia Europejska oraz - co zaskakujące - Rosja. To dawałoby łącznie ponad 60 proc. ważnych głosów. Okonjo-Iweala ma wsparcie jedynie krajów afrykańskich.
W ostatni weekend z wyścigu zrezygnował były minister finansów Kolumbii Jose Antonio Ocampo. Uznał, że skoro w wyborze prezesa decydują kryteria polityczne, to mu to nie odpowiada. Skrytykował ostro prezesa Zoellicka, że pozwolił, by bank stał się mniej konkurencyjny niż inne banki rozwojowe, ma zbyt mało pieniędzy (choć ostatnio doszło do podniesienia kapitału BŚ, pierwszego w historii tej instytucji), aby skutecznie działać, a decyzje o finansowaniu projektów podejmowane są w Waszyngtonie, a nie w stolicach krajów korzystających z pomocy.
Były asystent sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, Brytyjczyk sir Richard Jolly uważa, że może dojść do odwetu krajów rozwiniętych w przypadku, gdyby rzeczywiście wybrano Kima. On sam jest zwolennikiem wyboru Okonjo-Iweala. - Ten bank potrzebuje nowego sposobu myślenia. Wybór Kima to krok do tyłu. I nie jestem pewien, czy Chiny, Brazylia i Indie potulnie zgodzą się na taki wybór. Raczej zdecydują się na stworzenie własnego banku, co już zresztą zapowiadają - argumentuje sir Jolly.