Przynajmniej jeśli chodzi o politykę kadrową w spółkach Skarbu Państwa. I choć tworzony przez nich tasiemiec niewiele ma wspólnego z arcydziełami mistrza suspensu, niestrudzenie dopisują kolejne odcinki.
Głównym bohaterem najnowszego jest odwołany w ostatnich dniach Arkadiusz Siwko, któremu udało się rządzić gdańską Energą przez całe... 29 dni. Był już siódmą osobą u steru energetycznej spółki w ciągu ostatnich paru lat. Ale jeszcze ciekawiej jest np. w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, która drukuje m.in. używane przez nas co dzień banknoty i dokumenty. Tą firmą od jesieni ubiegłego roku kierowało już pięć osób!
Każdy rząd po objęciu władzy wymienia kadry w kontrolowanych przez państwo spółkach. Szczególnie zasłużonych w kampanii trzeba przecież nagrodzić, zapewniając sobie za jednym zamachem wdzięczność, lojalność i dyspozycyjność zarządów. Rzeź menedżerów rozpoczęta w pierwszych miesiącach rządów PiS nie tylko sięgnęła jednak głębiej, niż sugerowały wcześniejsze doświadczenia (wg Kancelarii Premiera do stycznia tego roku wymieniono ponad 2,5 tys. osób na kluczowych stanowiskach, a Forum Obywatelskiego Rozwoju doliczyło się aż 6,8 tys.), ale też jej końca wciąż nie widać, bo ogarnia już kolejne osoby mianowane przez „dobrą zmianę".
Co można zrobić, żeby choć trochę spowolnić szaleńcze tempo, w jakim kręci się kadrowa karuzela? Odłóżmy na bok bajki o tym, że politycy zgodzą się odebrać sobie choćby część wpływu na spółki związanego z wyznaczaniem ich menedżerów. Nie wierzę w powołanie niezależnych komitetów czy ciał doradczych, które zamiast aktualnie rządzących będą dobierać menedżerów, sięgając przy tym wyłącznie po wysokiej klasy fachowców.
Sytuację można by jednak poprawić dzięki paru niewielkim w sumie zmianom. Wystarczyłoby np. podnieść wymogi wobec kandydatów do zarządów i rad nadzorczych, zwiększając jednocześnie ich wynagrodzenia. Wyższe wymogi utrudniłyby tak częste zmiany, a lepsze pieniądze poprawiły motywację menedżerów.