Stefan Marcu, partner w A.T. Kearney: Firmy szykują się na gorsze czasy

Ze szczytu cyklu koniunkturalnego przedsiębiorcy widzą tylko drogę w dół – mówi Stefan Marcu, partner w A.T. Kearney.

Publikacja: 22.04.2019 21:00

Stefan Marcu, partner w A.T. Kearney: Firmy szykują się na gorsze czasy

Foto: materiały prasowe

Kilka miesięcy temu ekonomiści A.T. Kearney opublikowali raport, w którym przewidywali, że w latach 2019–2023 zachodnia Europa będzie się rozwijała w tempie 2 proc. rocznie, czyli nawet szybciej, niż Ameryka Północna. Tymczasem strefa euro, jak się zdaje, jest bliska recesji. Tamten scenariusz jest nieaktualny?

Samo spowolnienie w strefie euro nie jest dla mnie specjalnym zaskoczeniem. W moich rozmowach z ludźmi z firm już ponad dwa lata temu pojawiał się często wątek, że 2019 r. będzie okresem pogorszenia koniunktury. Szczególnie w sektorze bankowym ten pogląd był dość powszechny. Mniej więcej półtora roku temu wyraźnie zmienił się charakter naszej pracy. Podczas gdy trzy, cztery lata temu zajmowaliśmy się głównie doradztwem dla firm, które chciały się rozwijać, wprowadzać nowe produkty, wchodzić na nowe rynki, to ostatnio zajmujemy się głównie optymalizacją kosztów. Firmy ewidentnie przygotowują się na spowolnienie. Jego skala jest głębsza, niż oczekiwaliśmy, choć nadal nie spodziewamy się kryzysu.

Skąd wśród firm ten pesymizm?

Po pierwsze, faza ożywienia trwa już długo. Stąd dość powszechne przekonanie, że jesteśmy na szczycie cyklu koniunkturalnego i lepiej już nie będzie. Z tego punktu widać tylko drogę w dół. A na to nakłada się niepewność związaną z sytuacją polityczną w wielu krajach. Ten zestaw czynników występuje też w Polsce.

Polskie firmy za barierę rozwoju uważają niedobór pracowników i wzrost kosztów pracy...

Mimo wzrostu kosztów pracy w ostatnich latach polskie firmy, ogólnie rzecz biorąc, miały rekordowe wyniki. Niedobór pracowników rzeczywiście jest problemem, ale tylko dla niektórych branż, które potrzebują bardzo taniej pracy. Większość jednak jest w stanie zwiększać zatrudnienie, jeśli mają taką potrzebę, choćby dzięki imigracji. Dlatego wydaje mi się, że jeśli wstrzymują się z inwestycjami, to raczej z powodu niepewności co do tego, jak się będzie zachowywał popyt w globalnej gospodarce, ale też w Polsce. Wiadomo np., że w latach 2020–2022 skończy się część dużych inwestycji współfinansowanych z funduszy UE, a potem tych pieniędzy będzie mniej. Wiele firm przygotowuje się na to już dziś.

Na razie jednak polska gospodarka wykazuje zaskakującą odporność na spowolnienie w strefie euro. Jak można to tłumaczyć?

Niemieckie firmy, które borykają się ze spadkiem popytu na swoje produkty, wolą robić przestoje w krajowych fabrykach, niż w zakładach zlokalizowanych w tańszych krajach, np. w Polsce. Dlatego w Europie Środkowo-Wschodniej spowolnienie nie jest tak wyraźne, jak w Niemczech. Z drugiej strony, świat idzie w kierunku multilokalizmu. W Europie widać np. coraz większy nacisk na to, aby sklepy oferowały jak najwięcej towarów krajowej produkcji, rośnie też liczba firm chronionych przed ewentualnym przejęciem przez zagraniczny podmiot.

To fenomen globalny? O tym, że następuje odwrót od globalizacji, mówi się od lat, ale głównie w kontekście konfliktu handlowego USA – Chiny, w pewnym stopniu także brexitu.

Zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA w 2016 r. i w efekcie konflikt handlowy między USA i Chinami to raczej przejaw antyglobalizacyjnych nastrojów, które panują w wielu miejscach na świecie. W Europie też widać coraz więcej protekcjonizmu, np. we Włoszech i w Niemczech, ale też w krajach naszego regionu: na Węgrzech, w Rumunii, czy choćby w Polsce, gdzie jest coraz więcej państwa w gospodarce.

Polski rząd kładzie nacisk na ekspansję zagraniczną firm. Czy w związku z antyglobalizmem czy multilokalizmem ta strategia traci rację bytu?

Oczywiście, że nie. Ambitne firmy nie mogą działać tylko na lokalnym rynku. Trzeba tylko przemyśleć to, jak budować łańcuchy wartości na rynkach zewnętrznych. Dla wielu firm najwygodniejszą strategią jest eksportowanie tego, co produkują w rodzimych zakładach. Ale coraz częściej trzeba produkować na rynku zbytu, korzystać z tamtejszych zasobów. Mimo to wspieranie przez rząd ekspansji zagranicznej polskich firm ma sens. Szczerze mówiąc, Polska zabrała się za to bardzo późno i wciąż nie robi tego z takim rozmachem, jak np. Wielka Brytania.

Jaki kierunek tej ekspansji jest dziś najbardziej atrakcyjny?

Azja od lat jest bodaj najciekawszym kierunkiem rozwoju. To bardzo ludny rynek, szybko się rozwijający i na dodatek zaawansowany technologicznie. Kraje Azji są też dość stabilne politycznie. Problem w tym, że polskie firmy mają wciąż małe doświadczenie w biznesach o charakterze globalnym, a nawet regionalnym. Brakuje im dojrzałości zarządczej. I dotyczy to nawet państwowych firm, których ekspansja zagraniczna często okazywała się fiaskiem.

Powiedział pan, że polskie firmy przeczuwały spowolnienie gospodarcze już od dłuższego czasu. Czy sądzi pan, że dzięki „piątce" PiS, czyli wyborczemu pakietowi stymulacyjnemu, te obawy okażą się przesadne?

Nie chcę wchodzić w politykę, będę więc oceniał ten pakiet z perspektywy czysto ekonomicznej. Nie sądzę, by menedżerowie firm oczekiwali, że będzie miało to istotny wpływ na gospodarkę i w efekcie ich działalność. Będzie tak, jak z 500+: ten program poprawił trochę koniunkturę w handlu detalicznym, ale nie wolno zapominać, że zbiegł się w czasie ze znacznym wzrostem dochodów Polaków z pracy. Nie jest więc tak, że 500+ zmienił fundamentalnie ścieżkę rozwoju handlu, o całej gospodarce nie wspominając.

Skoro tak, to może obawy firm wzrosną? Nowych wydatków nie da się sfinansować w pełni z uszczelniania systemu podatkowego, firmy mogą więc oczekiwać, że prędzej czy później wzrosną ich obciążenia.

Te obawy są uzasadnione. W ostatnich latach w naszym regionie, gdy obietnice wyborcze okazywały się niemożliwe do spełnienia, pojawiały się nowe podatki. A to specjalny podatek od instytucji finansowych, a to od telekomów, koncernów energetycznych. W Europie Środkowo-Wschodniej grupa ludzi zamożnych jest relatywnie mała, więc zwiększanie jej opodatkowania niewiele daje. Łatwiej zbiera się pieniądze od firm.

A jak firmy, z którymi państwo współpracują, odbierają uszczelnianie systemu podatkowego?

Dla większości to komplikacja. W systemie podatkowym zmiany są bardzo częste, przez co staje się on nieco nieprzewidywalny. Trudno w takich warunkach planować przyszłość. Ale mimo to większość firm popiera uszczelnianie systemu podatkowego. Przedsiębiorcy nie chcą nieuczciwej konkurencji.

W ostatnich latach Rumunia, tak jak Polska, należała do najszybciej rosnących gospodarek UE. I tak jak w Polsce, wzrost był napędzany wydatkami konsumpcyjnymi. Dziś się mówi, że rumuńska gospodarka się przegrzewa. Polskę czeka to samo?

Rumunia i Polska to zupełnie różne gospodarki, o innej strukturze. W Polsce istnieje relatywnie zdrowa warstwa małych i średnich spółek produkcyjnych, a w Rumunii zdecydowanie dominuje sektor usługowy. W mojej ocenie Rumunia ma i będzie miała dużo większe trudności niż Polska. Rumuński rząd – podobnie jak polski i węgierski – prowadził w ostatnich latach hojną politykę socjalną. Teraz zaczęło mu brakować pieniędzy, a w 2020 r. są wybory parlamentarne, trudno się więc z tej polityki wycofać. Dlatego rząd wymyśla nowe podatki sektorowe: od banków, telekomów i firm energetycznych.

Nie wszystkie są już egzekwowane, ale efekt jest taki, że firmy wstrzymały inwestycje. Nie wiem, jak głębokie będzie spowolnienie wzrostu, ale z pewnością rumuńska gospodarka nie będzie rozwijała się w tempie 5 proc. rocznie. Polska ma w mojej ocenie nieco większe rezerwy, większy potencjał.

Stefan Marcu jest partnerem w firmie doradczej A.T. Kearney oraz jej dyrektorem zarządzającym w Polsce i Rumunii. Jest z nią związany od 14 lat, wcześniej pracował w firmie Brilux. Ukończył Akademię Ekonomiczną w Bukareszcie.

Kilka miesięcy temu ekonomiści A.T. Kearney opublikowali raport, w którym przewidywali, że w latach 2019–2023 zachodnia Europa będzie się rozwijała w tempie 2 proc. rocznie, czyli nawet szybciej, niż Ameryka Północna. Tymczasem strefa euro, jak się zdaje, jest bliska recesji. Tamten scenariusz jest nieaktualny?

Samo spowolnienie w strefie euro nie jest dla mnie specjalnym zaskoczeniem. W moich rozmowach z ludźmi z firm już ponad dwa lata temu pojawiał się często wątek, że 2019 r. będzie okresem pogorszenia koniunktury. Szczególnie w sektorze bankowym ten pogląd był dość powszechny. Mniej więcej półtora roku temu wyraźnie zmienił się charakter naszej pracy. Podczas gdy trzy, cztery lata temu zajmowaliśmy się głównie doradztwem dla firm, które chciały się rozwijać, wprowadzać nowe produkty, wchodzić na nowe rynki, to ostatnio zajmujemy się głównie optymalizacją kosztów. Firmy ewidentnie przygotowują się na spowolnienie. Jego skala jest głębsza, niż oczekiwaliśmy, choć nadal nie spodziewamy się kryzysu.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację