Obraza majestatu

W Tajlandii można trafić do więzienia za obrażanie królewskiego psa.

Aktualizacja: 17.12.2015 14:41 Publikacja: 17.12.2015 14:38

Rafał Tomański

Rafał Tomański

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Zdanie "Prezes ma kota" można w Polsce rozumieć co najmniej na dwa różne sposoby. Z jednej strony to fakt, bo Prezes posiada takie zwierzę domowe i to niejedno. Od lat słynie z sympatii do kotów. Z drugiej może być to obraza. "Mieć kota" to w końcu świadectwo uszczerbku na zdrowiu psychicznym, a przynajmniej o jakiejś jego nadszarpniętej części. Osoba Prezesa nie pozostawia wątpliwości, nawet jeżeli jest w tym przypadku podmiotem nieco domyślnym.

W Tajlandii negatywne słowo pod adresem królewskiego psa może na wypowiadajacego je zesłać nie lada kłopoty. Przekonał się o tym właśnie pewien obywatel, Thanakorn Siripaiboon, który w sieci powiedział o suczce Tongdaeng napisał coś niemiłego. Trudno powiedzieć, co to było, ponieważ tamtejsza policja nie udziela wyjaśnień, jednak na mieszkańców kraju padł strach, a światowe media zawrzały.

Tajlandia ma ogromny potencjał gospodarczy oraz turystyczny, w miarę skutecznie opiera się do tej pory zagrożeniom terrorystycznym (pomijając lipcowy zamach na jedną ze świątyń w Bangkoku i pogrożki Daesh o tym, że podróżujący tam Rosjanie znajdą się na celowniku ekstremistów), jednak od lat jest to kraj zbyt często poddający się zamachom stanu. Wydarzenia z maja ubiegłego roku powiększyły niekorzystny bilans umożliwiając analityków spraw politycznych niemalże wyprowadzanie wzorów na prawdopodobieństwo pojawienia się kolejnej junty na tajlandzkim horyzoncie. Stronnicy króla Bhumibola nazywani zwyczajowo "żółtymi koszulami" ścierali się z "czerwonymi", popierającymi rodzinę Shinawatrów, rodzeństwa premierów obalonych za korupcję. Zbyt czytelną i jawną nawet na skalę tolerancyjnej pod tym względem Azji Południowowschodniej. Półtora roku temu ponownie pojawił się na tamtejszej scenie politycznej kolor zielony, który siłą - zarówno rzeczy jak i karabinów - pogodził obie strony. Zapanował spokój spod znaku generałów, o którym politycy mówią, że stał się jedyną formą zaprowadzenia względnej normalności w kraju.

Powodem, który często pomija się mówiąc o zamachach stanu w Tajlandii jest walka o prawo do sukcesji po królu. Bhumibol, ukochany przywódca narodu, najdłużej panujący obecnie król na świecie, od kilku lat choruje. Na początku grudnia obchodził co prawda 88. urodziny, a nagromadzenie ósemek kojarzonych w Azji z pomyślnością miało zapewnić mu dodatkowe szczęście, jednak nie zapowiada się, że władca wytrzyma do kolejnego zamachu. Nawet jeżeli statystycy się mylą i zamiast co trzech i pół roku przydarzy się po czasie nawet dwukrotnie dłuższym. Nie wiadomo, czy żołnierze poprą oficjalnego następcę, książę Maha Vajiralongkron znany jest z organizowania masowych imprez rowerowych dla mieszkańców stolicy. Bardziej od niego lubiana jest jego młodsza siostra, Sirindhorn.

Opinia publiczna stara się lekceważyć problemy zdrowotne króla, który najlepiej, żeby okazał się jak najdłużej niezniszczalny. Trudno zatem rozmawiać o stanie zdrowia monarchy w kraju, w którym przepisy zakazujące obrazy majestatu (tzw. lese majeste) są szczególnie surowe. Wszystko, co powie się w trosce o dalszą przyszłość królewskiego rodu może zostać zinterpretowane na niekorzyść. Przekonał się o tym przed miesiącem kandydat na nowego ambasadora USA w Tajlandii, Glyn Davies. Podczas wystąpienia w Klubie Zagranicznych Korespondentów Prasowych w Bangkoku, które odbyło się 25 listopada, zaledwie miesiąc po swoim przyjeździe do kraju, dyplomata stwierdził, że jest poważnie zaniepokojony surowością kar nakładanych przez rządzącą juntę na ludzi dopuszczających się obrazy majestatu. Davies podkreślił, że w jego kraju nic podobnego nie miałoby miejsca, ponieważ każdy może mówić, co mu się podoba. Dał wyraźnie do zrozumienia, że wyraża także zdanie amerykańskiego rządu.

Rozpętała się potężna burza medialna, ponieważ zgodnie z prawem zagranicznemu dyplomacie tajlandzkiego prawo nie może zrobić nic ze względu na immunitet, jednak sprawa może poważnie nadwyrężyć stosunki z Waszyngtonem. Stanowisko ambasadora w Tajlandii przez rok było nieobsadzone, Davies miał przynieść ze sobą ocieplenie relacji. Bardzo prawdopodobne jest, że w tej sytuacji administracja nie przyjmie od dyplomaty listów uwierzytelniających, co będzie równoznaczne z koniecznością szukania nowego ambasadora. To i tak mniejszy wymiar kary niż ten przewidziany dl samych obywateli kraju. Zgodnie z paragrafem nr 112 kodeksu karnego Tajlandii każdy, kto dopuści się obrazy samego króla lub członków jego rodziny musi liczyć się z co najmniej 15 latami w więzieniu. Jeszcze w sierpniu zdarzały się wyroki nakładające nawet 28 i 30 lat pozbawienia wolności. To jedno z najbardziej surowych praw tego typu na świecie. Uległo dodatkowemu zaostrzeniu po zamachu stanu przeprowadzonym w maju 2014 roku.

Na królewską suczkę Tongdaeng mówi się "khun", co po tajsku oznacza "szanowną panią". Zwierzę cieszy się niezwykłym szacunkiem - w 2002 roku król napisał o nim książkę, przed miesiącem wszedł do tamtejszych kin rysunkowy film o przygodach młodej panienki Tongdaeng. Jej imię to dosłownie "miedź", Bhumibol przygarnął ja przed laty przez przypadek. Błąkała się po ciemnej alejce, gdy władca przemierzał okolicę. Piesek stał się jego wielkim przyjacielem - normalna sprawa, głęboki związek ze swoim podopiecznym potwierdzi 99,99 proc. właścicieli psów - jednak Tongdaeng miała od początku odpowiednie maniery. Szanowała króla, respektowała jego pozycję i z oddaniem towarzyszyła mu podczas oficjalnych spotkań, uroczystości i wykonywania najważniejszych obowiązków związanych z urzędem. 

Podobna historia rozgrywała się i u nas. Prezes znalazł słynnego przed laty kota Alika na szosie niedaleko Wyszogrodu. Zaopiekował się nim, przywiązał i niedługo po tym, ja kocur odszedł, przygarnął kolejnego. Od 2011 roku opiekuje się Fioną, podobno pierwszą kotką w swoim życiu. Wcześniej był Busio. W tabloidach można znaleźć także informacje o tym, jak dzielnie dokarmia innego kota, Feliksa. W wywiadach otwarcie mówi o nim "kloszard" odnosząc się do jego pochodzenia, ale z sympatią dodaje też "Rudy". Wdzięczność kota jest uzasadniona, Prezes bowiem woził go do lekarza i cierpliwie leczył ze skutków walki z przypadkowym psem.

Słabość przywódców do zwierząt nadaje im ludzki rys. Psy, koty i wszelkiego rodzaju inne istoty potrafią łagodzić obyczaje, dzięki nim rzeczywistość naprawdę staje się bardziej znośna. Czasami jednak można je wykorzystać jako polityczny straszak i karać tych, którzy ośmielą powiedzieć cokolwiek innego niż trzeba na ich temat. Warto mieć to na uwadze, by Prezes kochający koty nie zamienił się w króla wtracającego do więzienia za obrazę psa. Nawet jeśli miałby od tego swoich generałów.

Zdanie "Prezes ma kota" można w Polsce rozumieć co najmniej na dwa różne sposoby. Z jednej strony to fakt, bo Prezes posiada takie zwierzę domowe i to niejedno. Od lat słynie z sympatii do kotów. Z drugiej może być to obraza. "Mieć kota" to w końcu świadectwo uszczerbku na zdrowiu psychicznym, a przynajmniej o jakiejś jego nadszarpniętej części. Osoba Prezesa nie pozostawia wątpliwości, nawet jeżeli jest w tym przypadku podmiotem nieco domyślnym.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem
Publicystyka
Piotr Solarz: Studia MBA potrzebują rewolucji