Zdanie "Prezes ma kota" można w Polsce rozumieć co najmniej na dwa różne sposoby. Z jednej strony to fakt, bo Prezes posiada takie zwierzę domowe i to niejedno. Od lat słynie z sympatii do kotów. Z drugiej może być to obraza. "Mieć kota" to w końcu świadectwo uszczerbku na zdrowiu psychicznym, a przynajmniej o jakiejś jego nadszarpniętej części. Osoba Prezesa nie pozostawia wątpliwości, nawet jeżeli jest w tym przypadku podmiotem nieco domyślnym.
W Tajlandii negatywne słowo pod adresem królewskiego psa może na wypowiadajacego je zesłać nie lada kłopoty. Przekonał się o tym właśnie pewien obywatel, Thanakorn Siripaiboon, który w sieci powiedział o suczce Tongdaeng napisał coś niemiłego. Trudno powiedzieć, co to było, ponieważ tamtejsza policja nie udziela wyjaśnień, jednak na mieszkańców kraju padł strach, a światowe media zawrzały.
Tajlandia ma ogromny potencjał gospodarczy oraz turystyczny, w miarę skutecznie opiera się do tej pory zagrożeniom terrorystycznym (pomijając lipcowy zamach na jedną ze świątyń w Bangkoku i pogrożki Daesh o tym, że podróżujący tam Rosjanie znajdą się na celowniku ekstremistów), jednak od lat jest to kraj zbyt często poddający się zamachom stanu. Wydarzenia z maja ubiegłego roku powiększyły niekorzystny bilans umożliwiając analityków spraw politycznych niemalże wyprowadzanie wzorów na prawdopodobieństwo pojawienia się kolejnej junty na tajlandzkim horyzoncie. Stronnicy króla Bhumibola nazywani zwyczajowo "żółtymi koszulami" ścierali się z "czerwonymi", popierającymi rodzinę Shinawatrów, rodzeństwa premierów obalonych za korupcję. Zbyt czytelną i jawną nawet na skalę tolerancyjnej pod tym względem Azji Południowowschodniej. Półtora roku temu ponownie pojawił się na tamtejszej scenie politycznej kolor zielony, który siłą - zarówno rzeczy jak i karabinów - pogodził obie strony. Zapanował spokój spod znaku generałów, o którym politycy mówią, że stał się jedyną formą zaprowadzenia względnej normalności w kraju.
Powodem, który często pomija się mówiąc o zamachach stanu w Tajlandii jest walka o prawo do sukcesji po królu. Bhumibol, ukochany przywódca narodu, najdłużej panujący obecnie król na świecie, od kilku lat choruje. Na początku grudnia obchodził co prawda 88. urodziny, a nagromadzenie ósemek kojarzonych w Azji z pomyślnością miało zapewnić mu dodatkowe szczęście, jednak nie zapowiada się, że władca wytrzyma do kolejnego zamachu. Nawet jeżeli statystycy się mylą i zamiast co trzech i pół roku przydarzy się po czasie nawet dwukrotnie dłuższym. Nie wiadomo, czy żołnierze poprą oficjalnego następcę, książę Maha Vajiralongkron znany jest z organizowania masowych imprez rowerowych dla mieszkańców stolicy. Bardziej od niego lubiana jest jego młodsza siostra, Sirindhorn.
Opinia publiczna stara się lekceważyć problemy zdrowotne króla, który najlepiej, żeby okazał się jak najdłużej niezniszczalny. Trudno zatem rozmawiać o stanie zdrowia monarchy w kraju, w którym przepisy zakazujące obrazy majestatu (tzw. lese majeste) są szczególnie surowe. Wszystko, co powie się w trosce o dalszą przyszłość królewskiego rodu może zostać zinterpretowane na niekorzyść. Przekonał się o tym przed miesiącem kandydat na nowego ambasadora USA w Tajlandii, Glyn Davies. Podczas wystąpienia w Klubie Zagranicznych Korespondentów Prasowych w Bangkoku, które odbyło się 25 listopada, zaledwie miesiąc po swoim przyjeździe do kraju, dyplomata stwierdził, że jest poważnie zaniepokojony surowością kar nakładanych przez rządzącą juntę na ludzi dopuszczających się obrazy majestatu. Davies podkreślił, że w jego kraju nic podobnego nie miałoby miejsca, ponieważ każdy może mówić, co mu się podoba. Dał wyraźnie do zrozumienia, że wyraża także zdanie amerykańskiego rządu.