Jan Maciejewski: Michael Jackson czyli zły sen Ameryki

Prześlicznie wykrojone usta były rozmazane w olbrzymią, różową masę. Błękitne oczy miała zamglone, długie nogi chwiały się jak nogi okulawionego źrebięcia. Jej matka posłała Tomowi tylko krótkie triumfujące spojrzenie. Nie wiadomo, jaka obietnica kazała jej przyprowadzić swoją 11-, najwyżej 12-letnią córkę do domu wszechwładnego producenta filmowego.

Aktualizacja: 17.03.2019 09:37 Publikacja: 15.03.2019 17:00

Michael Jackson

Michael Jackson

Foto: AFP

Może samo to spotkanie było już wystarczającą obietnicą, ceną zapłaconą bez pytania o to, co za nią kupuje, lokatą założoną na swoją i jej przyszłość. Mario Puzo poświęcił tym dwóm kobietom, „anielskiej córce i matce smokowi" tylko kilka zdań „Ojca chrzestnego". Ostatnie z nich jest wyznaniem pogardy najbliższego współpracownika Don Vita Corleone, Toma Hagena, dla rozkwitającej w późnych latach 40. XX wieku potęgi Hollywoodu. Pogardy tak czystej, jaką może czuć tylko gangster – człowiek, któremu wydawało się, że już dość dobrze zna zło od tej drugiej strony. Którego jednak potrafiła zaskoczyć fabryka snów.

Twórcy dokumentu „Leaving Neverland" opowiadającego historię dwóch mężczyzn molestowanych w dzieciństwie przez Michaela Jacksona zrobili wiele, żebyśmy o matkach tych anielskich chłopców nie pomyśleli tak, jak Hagen o prowadzącej chwiejącą się córkę kobiecie. Obie mają do dyspozycji dużo więcej niż kilka zdań, występują w większej części trwającego prawie cztery godziny filmu. Mamy dość czasu, żeby wczuć się w sytuację przeciętnych, szarych kobiet z przedmieścia, w których życia wkracza nagle bożyszcze z samego szczytu amerykańskiego snu.

To sformułowanie pojawia się w „Leaving Neverland" tylko raz, w ustach prezydenta Reagana gratulującego Jacksonowi spełnienia go na jawie. Ale jego atmosfera wypełnia całą opowieść dwóch matek, próbujących wyjaśnić, dlaczego nie widziały nic dziwnego w tym, że ich kilkuletni synowie spędzali setki nocy sam na sam z królem popu. Zapraszających nas do swojego snu sprzed lat. Snu o ubóstwianym piosenkarzu siedzącym jakby nigdy nic w ich domu na kanapie, zabierającym ich na pokład prywatnych samolotów i do posiadłości onieśmielającej rozmiarami i przepychem. Nawet 30 lat później nie są w stanie ukryć podniecenia, kiedy opowiadają o tej przygodzie.

Amerykańskie społeczeństwo jest jak kolejka, która ciągnie się na szczyt wysokiego wzgórza. Po jego drugiej stronie – niewidoczne, ale potwierdzone towarzystwem współoczekujących – znajduje się realizacja american dream. Metafora Arlie Russel Hochschild z książki „Obcy we własnym kraju" była jej potrzebna do wytłumaczenia frustracji narastającej wśród Amerykanów. Złości na to, że kolejka się nie przesuwa albo robi to zbyt wolno; czy nienawiści do tych, którzy dostali się na szczyt, a nie odstali swojego.

Kolejka, jeden z dziwniejszych tłumów. Ten sam cel i interesy, które się wykluczają. Nieważne, czy do fryzjera, kasy, konfesjonału czy po lepsze życie, uruchamia zawsze te same emocje. Tłum, w który trzeba się wmieszać, żeby załatwić swoją sprawę. A co, jeżeli tą sprawą staje się wszystko – dom, samochód, prestiż szkoły, do której udało się posłać dzieci? A co jeżeli nagle pojawia się ktoś, kto chwyta twoją rękę i mówi, że nie musisz już dłużej czekać, zabierze cię na druga stronę wzgórza prywatnym odrzutowcem? Odstąpi ci fragment swojego snu. OK, tylko fragment, ale całość zajmuje kilkadziesiąt hektarów, jest pilnie strzeżona i wypełniona karuzelami, placami zabaw i ogromną willą. A ty w zamian musisz mu tylko odstąpić fragment życia swojego dziecka. Pozwolisz poświęcać mu uwagę, która jest przecież wyróżnieniem i nobilitacją. Lokatą na przyszłość. Odpychasz więc myśl, że ceną za twój sen może być jego koszmar. Bezsenność i depresja, które przyjdą dopiero po latach. „Leaving Neverland" bardziej niż opowieścią o pedofilii jest dokumentem o amerykańskiej kolejce. I o złym śnie, który może czekać po drugiej stronie wzgórza.

Może samo to spotkanie było już wystarczającą obietnicą, ceną zapłaconą bez pytania o to, co za nią kupuje, lokatą założoną na swoją i jej przyszłość. Mario Puzo poświęcił tym dwóm kobietom, „anielskiej córce i matce smokowi" tylko kilka zdań „Ojca chrzestnego". Ostatnie z nich jest wyznaniem pogardy najbliższego współpracownika Don Vita Corleone, Toma Hagena, dla rozkwitającej w późnych latach 40. XX wieku potęgi Hollywoodu. Pogardy tak czystej, jaką może czuć tylko gangster – człowiek, któremu wydawało się, że już dość dobrze zna zło od tej drugiej strony. Którego jednak potrafiła zaskoczyć fabryka snów.

Pozostało 82% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć