W inscenizacji „Halki’ w Theater an der Wien nie ma nic, co od ponad 150 lat kojarzy nam się z tym dziełem. Nie ma góralskich strojów i kontuszy, brak mazura, pałacu Stolnika i wiejskiego kościółka, a nawet gór na horyzoncie. Do lamusa historii odeszły kanoniczne interpretacje: ta Leona Schillera – z czasów socrealizmu – widząca w operze Stanisława Moniuszki obraz społecznego wyzysku i te późniejsze Marii Fołtyn – pełne folklorystycznego i historycznego rozmachu.
Wiedeński spektakl jest jak czarno-biały film. I jak antyczna tragedia z obowiązkową jednością czasu i miejsca, akcji. A pokazane zdarzenia trzymają widzów w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny. Mariuszowi Trelińskiego udała się sztuka najtrudniejsza: odarłszy narodową operę z obowiązkowego, wydawałoby się, sztafażu, pokazał ponadczasowe emocje, tragedię, która może rozegrać się zawsze i wszędzie.
Akcja toczy się w latach 70. w gierkowskim PRL-u, co uświadamiają kostiumy Doroty Roqueplo i różne rekwizyty dodane do znakomitej scenografii Borisa Kudlićki. Wszyscy bohaterowie przebywają w jednym miejscu – w hotelu w Zakopanem – i choć to Polska ludowa, bez różnic klasowych, jednak niczym w filmie Roberta Altmana „Gosford Park” zdarzenia przenoszą się nieustannie z eleganckich pokoi i sali bankietowej na zaplecze, gdzie żyje i pracuje hotelowa służba.
Ta „Halka” zaczyna się już po tragedii. Jest trup, jest milicja dokonująca oględzin miejsca zdarzeń i jest Janusz rozpamiętujący, co się wydarzyło. Historia cofa się potem do początku…
Spektakl Mariusza Trelińskiego – i to pierwsze zaskoczenie – nie jest wyłącznie opowieścią o nieszczęśliwej góralskiej dziewczynie. Ma trójkę bohaterów: Halkę, Jontka i Janusza. Ten ostatni – co najbardziej zaskakujące – stał się wręcz najważniejszy. Wszystko, co się wydarzyło, oglądamy z jego perspektywy.