Rewolucja się zaczęła, zrzucano pomniki, zmieniano patronów, a historię pisano na nowo. Wszystko, by napiętnować tych, którzy przyłożyli rękę do segregacji rasowej, akceptowali niewolnictwo albo choćby posiadali służbę. Rozumowanie było takie: rasizm w USA to nie nienawiść jednostek, ale kwestia strukturalna, zakorzeniona głęboko w instytucjach, mentalności i kulturze. Dlatego trzeba je wszystkie głęboko przeorać.

Uznanie rasizmu za kwestię strukturalną prowadziło do rozszerzenia odpowiedzialności. Mieszkańcy amerykańskich gett, młodociani przestępcy nie są winni sytuacji, w jakiej się znaleźli, bo za ich los bardziej od osobistych decyzji odpowiedzialna jest właśnie struktura społeczna. Biali, którym się powodzi, zbudowali swoje przewagi także na tej systemowej nierówności. Zawdzięczają np. wykształcenie, pozycję czy bogactwo nie sobie, ale strukturze. A wyjątki – w myśl tej koncepcji – jedynie potwierdzają regułę.

To rozumowanie do złudzenia przypomina debatę, która od kilku lat toczy się w polskim świecie idei. Miała różne wersje, ale sprowadzała się generalnie do powrotu do przyjęcia założeń w postaci konfliktu klasowego czy stanowego i twierdzenia, że polska kultura była wytworem klas uprzywilejowanych. Kultura szlachecko-inteligencka, polska współczesna tożsamość powstać miały na krzywdzie chłopów. W wersji ekstremalnej potomkowie chłopów dziś dziedziczą swoją sytuację po przodkach, nierówności społeczne mają więc również systemowe źródła.

Choć w historii Polski nie było prawdziwych kolonii, z czym zmierzyć musi się wiele państw Zachodu, choć nie było formalnego niewolnictwa, lewicowi intelektualiści dopatrywali się w rozwoju potęgi Rzeczypospolitej drogą ekspansji na Wschód oraz w sytuacji chłopów – wyzyskiwanych i przywiązanych do ziemi – rodzimej wersji kolonializmu i niewolnictwa. I choć po 1944 r. przeprowadzono w Polsce rewolucję proletariacką, a w latach 1939–1956 życie straciły dziesiątki tysięcy przedstawicieli ziemiaństwa i przedwojennych elit, wraca myśl, że naszą kulturę zbudowano na wyzysku i nierównościach klasowych. Że swojskie dworki, za którymi w latach 90. tęsknili mieszczanie, nowobogaccy i zamożniejsi chłopi, pokazywały, że naszą tożsamość ukształtowano na krwawicy proletariatu, pardon włościan, i innych klas uciskanych.

Nasza tożsamość oparta ma być na krwi, niesprawiedliwości, a przede wszystkim na fałszu. I ten fałsz rodzimi intelektualiści wzorujący się na ruchu Black Lives Matter usiłują zdekonstruować, używając tego, co Józef Tischner za Paulem Ricoeurem nazywał filozofią podejrzeń. Marks, Nietzsche czy Freud, a za nim poststrukturaliści, uważali, że kulturę, sztukę, styl życia, religię trzeba interpretować, doszukując się w nich ukrytych znaczeń. Najważniejsze jest to, co niewypowiedziane, co zepchnięte do podświadomości, co wyparte – czyli właśnie relacje władzy, nierówności. Naszą historię więc trzeba napisać na nowo, nie pod kątem losów królów czy magnackich rodów, ale z punktu widzenia parobków, biednych mieszkańców miasteczek i miast. To tam ma być prawda o tym, kim dziś jesteśmy. A gdy to już zrobimy, starą kulturę będziemy mogli wyrzucić na śmietnik. Czy przy okazji nie wyprzemy ze świadomości tej dotychczasowej kultury oraz tożsamości i z jednego „fałszu" nie przeskoczymy do drugiego?