Przy okazji różnego rodzaju dyskusji o stanie wymiaru sprawiedliwości pada pytanie, kto jest winny niskiego zaufania do sędziów: oni sami, politycy, którzy lubują się w przeprowadzaniu nieprzemyślanych reform i bez pardonu atakują trzecią władzę, licząc na społeczny poklask, a może media, dziennikarze, którzy nie znając specyfiki działania sądownictwa, różnorakimi osądami i uogólnieniami niszczą jego wizerunek.
Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, jednej prawdy. Wydaje mi się jednak, że w sporej części na niskie zaufanie do swojego urzędu pracują sami sędziowie, wykazując się brakiem empatii dla tych, którzy do sądu przychodzą. Jakby byli pracownikami jakiegoś gminnego urzędu, a nie "nadzwyczajną kastą ludzi", w dobrym tego słowa znaczeniu.
Do napisania tego felietonu skłonił mnie list czytelnika, owszem, bulwersujący. Przyznaję jednak, że tego rodzaju sygnałów, że pokrzywdzony, zgłaszając się do sądu, ma dużą szansę stać się ofiarą, otrzymuję sporo.
Ta sprawa nie jest wyjątkiem. Otóż mieszkaniec pewnego miasta na Pomorzu został oszukany, robiąc zakupy w internecie. Chodziło o kwotę 45 zł. Zgłosił to na policję, sprawcę wykryto i sprawa dość szybko trafiła do sądu. Okazało się, że oszust mieszka na Lubelszczyźnie. Miasta dzieli 500 km.
Kiedy poszkodowany dostał wezwanie, aby obowiązkowo stawił się na rozprawę, poprosił sąd o przesłuchanie w trybie telekonferencji.