Dyrektywa o prawie autorskim: ani cenzura, ani eldorado dla twórców

Dyrektywa mało umiejętnie mierzy się z nowymi procesami w sferze komercjalizacji twórczości.

Aktualizacja: 23.06.2019 14:40 Publikacja: 23.06.2019 02:00

Dyrektywa o prawie autorskim: ani cenzura, ani eldorado dla twórców

Foto: Adobe Stock

Debata, jaka rozgorzała nad projektem dyrektywy o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym, ostatecznie przekonała o skrajnym upolitycznieniu prawa autorskiego. Nawet jeśli uznać głoszony przez jednych zarzut „cenzury", jaka miałaby zaistnieć po jej wejściu w życie, za publicystyczną hiperbolę, to ma on tyle sensu, co wieszczenie przez drugą stronę barykady rychłego upadku amerykańskich gigantów opierających swoje funkcjonowanie o twórczość internautów. Dyrektywa odważnie mierzy się z nowymi procesami zachodzącymi w sferze komercjalizacji twórczości, tyle że robi to mało umiejętnie. Jednoznaczne oceny i tak są jednak przedwczesne, ponieważ – przynajmniej w odniesieniu do operatorów platform internetowych – dyrektywa ledwie szkicuje ogólne, rozległe ramy, które następnie będą musiały zostać wypełnione we wszystkich krajach unijnych w miarę jednolitą treścią.

Czytaj także: Dyrektywa o prawach autorskich: więcej praw dla twórców i więcej obowiązków dla portali

Projekt dyrektywy zwraca uwagę już swoją treścią. Preambuła ma gargantuiczne rozmiary i jest pełna charakterystycznej brukselskiej nowomowy. Same przepisy dyrektywy są niezwykle skomplikowane, pełne definiowanych pojęć oraz referencji do innych unijnych aktów prawa. Już sama ta okoliczność znakomicie utrudnia zrozumienie nawet nie tyle całych jednostek, ile poszczególnych akapitów czy nawet zdań. Doskonale widać, że projekt jest efektem kompromisu, który jednak pudruje napięcie pomiędzy, umownie nazywając, środowiskiem twórców oraz podmiotów eksploatujących.

Największe praktyczne znaczenie posiada regulacja przeznaczona dla dostawców treści online (obecnie artykuł 17). Trzeba koniecznie dodać, że jest ona nieporównywalnie bardziej detaliczna niż pierwotna propozycja Komisji Europejskiej z września 2016 r. Podstawową zasadą jest udostępnienie na serwisach internetowych (typu YouTube, Twitter) treści pod warunkiem uprzedniego zezwolenia. O ile jego uzyskanie w przypadku „profesjonalnych" treści (filmy, piosenki) nie powinno nastręczać (tak jak do tej pory) trudności, o tyle w przypadku klasycznego kontentu pochodzącego od internautów (user generated content) trudno nawet wyobrazić sobie praktyczne wypełnienie obowiązku kontraktowania. A przecież przepis wyraźnie nakłada obowiązek dołożenia „wszelkich starań" w celu uzyskania zezwolenia. Emblematycznym przykładem są memy internetowe, które ze swojej istoty stanowią z reguły opracowania utworów leżących u podstaw tego rodzaju internetowych kolaży. Ta część internetowego kontentu, która stanowi przecież istotę obecnych standardów komunikacyjnych w internecie, a zatem z tego punktu widzenia jest bardziej istotna niż oferta „profesjonalna", będzie siłą rzeczy poddawana filtrowaniu, i to realizowanemu na zasadach całkowicie zautomatyzowanych. Nikt przecież chyba nie zakłada, że możliwe jest ręczne przeglądanie praktycznie niemierzalnych zasobów treści udostępnianych na platformach internetowych.

Nawet jeśli przepis po wielekroć zobowiązuje do honorowania działań internautów opartych na cytowaniu, krytyce, recenzji, karykaturze, pastiszu czy parodii, nie ma i najprawdopodobniej nigdy nie będzie sprawnej metody spełniania tego zobowiązania. Po części wynika to z faktu, że wskazane „kontratypy" są same w sobie bardzo ocenne i niemal zawsze wymagają zindywidualizowanej oceny danego przypadku. Z tego też powodu pustym zapisem pozostaje zwolnienie operatorów platform z „ogólnego obowiązku w zakresie nadzoru". Ów nadzór, najprawdopodobniej bardzo rygorystyczny, będzie się odbywał w interesie tych ostatnich, ponieważ nie będą oni mieli żadnego powodu, aby ryzykować własne bezpieczeństwo prawne. W rezultacie art. 17 będzie działał z poszkodowaniem dla user generated content. Inaczej formułując myśl, ewentualne poprawienie losu artystów profesjonalnych dokona się kosztem internautów wykonujących organiczną pracę twórczą. Właśnie ci ostatni, którzy są przecież najważniejsi, mogą być w mojej opinii jedynymi prawdziwymi przegranymi.

Powstaje pytanie, czy w miejsce naprawdę niezwykle skomplikowanej regulacji lepszym rozwiązaniem nie byłoby ustanowienie generalnej odpłatnej licencji ustawowej dla korzystania online z uploadowanych materiałów. Strumień pieniędzy byłby być może nieco mniejszy, ale dzielony sprawiedliwiej między wszystkich, a zwłaszcza wskazanych symbolicznie autorów memów.

Autor jest radcą prawnym

Debata, jaka rozgorzała nad projektem dyrektywy o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym, ostatecznie przekonała o skrajnym upolitycznieniu prawa autorskiego. Nawet jeśli uznać głoszony przez jednych zarzut „cenzury", jaka miałaby zaistnieć po jej wejściu w życie, za publicystyczną hiperbolę, to ma on tyle sensu, co wieszczenie przez drugą stronę barykady rychłego upadku amerykańskich gigantów opierających swoje funkcjonowanie o twórczość internautów. Dyrektywa odważnie mierzy się z nowymi procesami zachodzącymi w sferze komercjalizacji twórczości, tyle że robi to mało umiejętnie. Jednoznaczne oceny i tak są jednak przedwczesne, ponieważ – przynajmniej w odniesieniu do operatorów platform internetowych – dyrektywa ledwie szkicuje ogólne, rozległe ramy, które następnie będą musiały zostać wypełnione we wszystkich krajach unijnych w miarę jednolitą treścią.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ideowość obrońców konstytucji
Opinie Prawne
Jacek Czaja: Lustracja zwycięzcy konkursu na dyrektora KSSiP? Nieuzasadnione obawy
Opinie Prawne
Jakubowski, Gadecki: Archeolodzy kontra poszukiwacze skarbów. Kolejne starcie
Opinie Prawne
Marek Isański: TK bytem fasadowym. Władzę w sprawach podatkowych przejął NSA
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Rząd Tuska w sprawie KRS goni króliczka i nie chce go złapać