Chciałbym się mylić, bo złośliwa satysfakcja jest warta znacznie mniej niż zachowanie przez państwo jako takiej stabilności. Jednak po uważnej lekturze relacji lekarzy, którzy odważają się pisać otwarcie o sytuacji, oraz po kilku rozmowach z ludźmi z pierwszej medycznej linii obawiam się, że w kwestii epidemii jesteśmy na etapie ciszy przed burzą. Nie dlatego, żeby nagle miały się w Polsce pojawić tysiące zakażonych dziennie, ale dlatego, że system jest kompletnie nieprzygotowany na sezon przeziębień i infekcji, ponieważ od miesięcy działa w trybie covidowej paranoi. To głównie nie decyzja lekarzy (choć część z nich też nie jest bez winy), ale wytycznych Ministerstwa Zdrowia i głównego inspektora sanitarnego.

Pierwsza sprawa to rezygnacja w wielu miejscach z normalnego funkcjonowania podstawowej opieki zdrowotnej. Teleporady są dla zakładów POZ bardzo atrakcyjne, bo pieniądze z NFZ są te same, a wysiłek i ryzyko bez porównania mniejsze. Pół biedy, jeśli chodzi o wystawienie nowej recepty na te same leki albo o lekkie zaziębienie. Ale mnożą się informacje o przypadkach, które przez teleporady skończyły się poważnymi problemami, hospitalizacją albo nawet śmiercią pacjenta. Nie wiadomo, czy MZ ma informacje o tym, ile takich wypadków było. Pacjenci z kolei nie mają pojęcia, czy mają prawo domagać się, aby zbadano ich na miejscu, czy też muszą się podporządkować telefonicznemu reżimowi. Można by jednak przewrotnie spytać, jak to jest, że wcześniej nie dało się wystawić bez wizyty u lekarza nawet recepty na wcześniej wielokrotnie już przepisywany lek, a teraz okazuje się, że zdalnie można zdiagnozować nawet zawał serca. Zaraz się dowiemy, że zdalnie można go też leczyć.

Druga sprawa to spodziewane miliony przypadków symptomów grypy lub grypopodobnych w sezonie jesiennym. Poprzednio było ich grubo ponad 3 mln. Problem w tym, że te symptomy są nie do odróżnienia od symptomów Covid-19 (zgodnie z opisem objawów klinicznych, sporządzonym przez GIS), a zakłady POZ nie mają możliwości przeprowadzania testów. To znaczy, że właściwie każdy, kto jesienią zgłosi się do nich z kaszlem i gorączką, powinien wylądować na kwarantannie. Teraz w tym quasi-areszcie siedzi około 100 tys. Polaków. Ilu ich ma być jesienią? Ponad 3 mln? A są przypadki, że kwarantanna, zakończona ostatecznie negatywnym wynikiem, trwa i dziewięć tygodni, bo tak funkcjonuje wspaniały polski system diagnozy.

Nie mam pojęcia, czy rząd ma jakiś plan zapobieżenia nadchodzącej katastrofie. Jeśli ma, to się nim nie podzielił. Jednak nic na to nie wskazuje, bo pan minister Szumowski najpierw skupił się na swojej nowej zabawce, czyli kolorowaniu powiatów, a potem podał do dymisji. Być może wziął sobie do serca skądinąd zdrowotną przenośnię klasyka polskiej myśli politycznej, który radził niegdyś: „stłucz pan termometr, to nie będziesz pan miał temperatury". Życiowe doświadczenie pokazuje jednak, że nikomu nigdy nie udało się rozwiązać problemu poprzez udawanie, że go nie ma.