Kampania przed zaplanowanym na 6 września referendum w sprawie JOW, finansowania partii politycznych i ordynacji podatkowej oficjalnie trwa od drugiej połowy czerwca. Problem w tym, że jej nie widać.
To tak zaskakujące dlatego, że aby referendum było wiążące, musi w nim wziąć udział przynajmniej połowa uprawnionych do głosowania. A na tym powinno zależeć przede wszystkim Pawłowi Kukizowi, który wprowadzenie JOW uczynił przecież swoim sztandarowym postulatem w wyborach prezydenckich. Brak funduszy, ludzi i środków technicznych sprawił jednak, że jak donosi tygodnik „Do Rzeczy", Kukiz musiał odwołać nawet planowaną na 5 września wielką przedreferendalną konwencję.
Zaskakujący jest także brak aktywności komitetów referendalnych. W Państwowej Komisji Wyborczej zarejestrowało się ich niemal 160, z czego około 130 uzyskało uprawnienia do bezpłatnego rozpowszechniania audycji radiowych i telewizyjnych. Z tego przywileju większość jednak nie skorzystała.
Skąd ten referendalny chłód kampanii? Dla większości partii wrześniowe głosowanie jest po prostu nie na rękę.
– Zaraz po objęciu funkcji przez prezydenta Andrzeja Dudę apelowaliśmy do niego, by to referendum odwołał – przypomina nam Dariusz Joński z SLD.
– Jako PSL uważamy, że środki, które musimy wydać na głosowanie, lepiej byłoby przeznaczyć na niwelowanie skutków suszy – dodaje rzecznik ludowców Jakub Stefaniak.
Promocji referendum nie służy też bliskość jesiennych wyborów parlamentarnych. Poza PiS i PO pozostałe partie dysponują bardzo ograniczonymi środkami finansowymi i chcą je przeznaczyć na walkę o Sejm.