Memches: Europa znów bliżej Kremla

W Unii Europejskiej nie tylko narodowi populiści gotowi są wspierać Putina. Takie stanowisko zajmują także partie należące do mainstreamu – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 06.06.2016 22:32 Publikacja: 05.06.2016 18:47

Memches: Europa znów bliżej Kremla

Foto: AFP

Kilka dni temu – według doniesień serwisu internetowego Radia Swoboda – Parlament Europejski, a konkretnie jego przewodniczący Martin Schulz oraz szefowie poszczególnych frakcji, podjął decyzję o ponownym nawiązaniu kontaktów z Dumą Państwową. Zostały one zerwane przez PE w roku 2014 w odpowiedzi na rosyjską aneksję Krymu. Nie będą wprawdzie obejmować tych deputowanych niższej izby rosyjskiego parlamentu, których dotyczą unijne sankcje, niemniej zwrot nastąpił.

Mimo że państwa zachodnie nie kwapią się do zniesienia sankcji wobec Rosji, to coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, że w tej sprawie o konsensus trudno. W Unii Europejskiej nie brakuje krajów, których przywódcy wyraźnie dają do zrozumienia, że tych kar najchętniej by nie przedłużali.

Kto jest sojusznikiem Moskwy

Jako jeden z głównych sojuszników Moskwy na salonach Starego Kontynentu wymieniany jest Viktor Orbán. Premierowi Węgier dorobiono tam gębę politycznego chuligana zapatrzonego w putinowski autorytaryzm. Tyle że i w samym europejskim mainstreamie nie brakuje głosów skłaniających się do łagodzenia kursu wobec Kremla, mimo że warunek takiej zmiany – wdrażanie porozumień mińskich – wciąż nie jest realizowany.

Niedawno wicekanclerz i minister gospodarki Niemiec Sigmar Gabriel, biorąc udział w Dniach Rosji w Rostocku, opowiedział się za stopniowym znoszeniem sankcji i oświadczył: „Wszyscy wiemy z doświadczenia, że izolacja nie prowadzi na dłuższą metę do celu. Pomóc może tylko dialog". Podobne stanowisko nieco wcześniej na łamach „Der Tagesspiegel" wyraził szef niemieckiego MSZ Frank-Walter Steinmeier, który w dodatku bez ogródek stwierdził, że Zachód potrzebuje Moskwy do rozwiązywania wielkich globalnych kryzysów.

Jeszcze dalej zdaje się iść prawicowa opozycja we Francji, i to bynajmniej nie tylko ta spod znaku, budzącego przerażenie na europejskich salonach, Frontu Narodowego. Chodzi bowiem o Republikanów, którzy uchodzą wśród ludzi światłych i rozumnych za siłę cywilizowaną. To właśnie przywódca tej formacji, zrzeszającej między innymi gaullistów, Nicolas Sarkozy złożył w ubiegłym roku wizytę Władimirowi Putinowi.

Były prezydent Francji, mający apetyt na powrót do Pałacu Elizejskiego w roku 2017, uznał wtedy bilans polityki Kremla za „bardziej pozytywny niż negatywny" i oświadczył, że trzeba za wszelką cenę uniknąć nowej zimnej wojny. To stanowisko Sarkozy'ego spotkało się z kąśliwymi uwagami rządzących nad Sekwaną socjalistów, którzy sami bynajmniej nie należą do czołowych jastrzębi, jeśli chodzi o naciski Zachodu na Moskwę.

Co łączy Tuska z Hoferem

W te odprężeniowe tendencje wpisał się też kilka tygodni temu Radosław Sikorski. Na łamach „Svenska Dagbladet" oznajmił on, że Ukraina powinna się zająć rozwojem 90 proc. swojego terytorium, a więc tą jego częścią, która pozostaje pod jej kontrolą, a nie na próżno walczyć o odzyskanie Krymu i Donbasu – regionów będących dziś w dodatku, ze względu na ich fatalną kondycję gospodarczą, zmartwieniem dla Putina.

Nie sposób sobie wyobrazić, żeby Sikorski zdobył się na wygłoszenie takiej brutalnie realistycznej opinii chociażby rok temu, bo przecież na europejskich salonach zostałby wtedy okrzyczany mianem prorosyjskiego polityka. A dziś były minister spraw zagranicznych RP może bezpiecznie wygłaszać takie opinie, wiedząc, że jeśli ktoś go skrytykuje, to będą to tylko środowiska kojarzone z PiS.

Dla nadwiślańskich mediów, które nie przestają wojować z Putinem i tropią jego sojuszników w szeregach europejskiej antysystemowej prawicy, to musi być poważny problem. Weźmy chociażby przypadek Austrii, gdzie 22 maja odbyła się druga tura wyborów prezydenckich. Po pierwszej turze, kiedy okazało się, że w decydującej rozgrywce rywalem Alexandra Van der Bellena, kandydata Zielonych popieranego również przez chadeków i socjaldemokratów będzie Norbert Hofer, lider „skrajnie prawicowej" Austriackiej Partii Wolnościowej, w „Gazecie Wyborczej" zapanowała histeria.

Tu warto poczynić pewną dygresję. „GW" eksponowała antyimigranckie i ksenofobiczne hasła wysuwane przez Hofera, pomijając te wątki jego programu, których nagłaśnianie byłoby dla niej niewygodne. Tymczasem kandydat wolnościowców zaoferował swoim rodakom nie tyle prawicowe wartości, ile to, co w Polsce rządzonej przez PO przyjęło się nazywać „ciepłą wodą w kranie". Hofer, będąc – tak jak Donald Tusk – populistą, szukał poparcia wśród statecznych mieszczan, opornych wobec denazyfikacyjnych rozliczeń i niechętnych do dzielenia się bogactwem z egzotycznymi przybyszami z zagranicy.

W katalogu argumentów „Wyborczej" oczywiście ważną kartą była prokremlowska opcja Hofera. Jednak i zwycięzca prezydenckiej batalii nad Dunajem, Van der Bellen, reprezentuje linię „odprężenia" w stosunkach Zachodu z Moskwą. Jeszcze przed wyborami uznał on sankcje wobec Rosji za zasadne ze względu na jej interwencję w Donbasie, ale już nie z powodu aneksji Krymu. W kwestii rosyjskich roszczeń do półwyspu zgodził się on ze stanowiskiem Kremla.

Siły postępu zachwycały się tym, że Van der Bellen sam pochodzi z rodziny uchodźców, więc rozumie problemy, z jakimi oni się zmagają. Ale temat ten stanowi grząski grunt, na który lepiej się nie zapuszczać. Ojciec nowo wybranego prezydenta Austrii był rosyjskim białym emigrantem pochodzenia holenderskiego, który po rewolucji październikowej zamieszkał w Estonii, a po przyłączeniu w roku 1940 tego kraju do ZSRS znalazł schronienie w III Rzeszy.

Mądrość etapu

Wracając do bieżących wydarzeń: nie jest zatem tak, że PiS znalazło w Parlamencie Europejskim sprzymierzeńców wśród zwolenników Putina, a przeciwnicy rosyjskiego prezydenta są krytykami partii Jarosława Kaczyńskiego. Ten nazbyt prosty podział, choć bywa wygodnym argumentem propagandowym, nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości.

Niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości będziemy świadkami kolejnego resetu w relacjach między Zachodem a Rosją. I wówczas się okaże, że PiS jest złe nie dlatego, że w jego obronie stają eurodeputowani z ugrupowań proputinowskich, ale wręcz przeciwnie – z powodu trwałej, nieuleczalnej rusofobii, która ponoć cechuje tę formację. Partia Kaczyńskiego jest zbyt konserwatywna i reakcyjna, żeby nadążyć za siłami postępu i ich mądrością kolejnych etapów.

Kilka dni temu – według doniesień serwisu internetowego Radia Swoboda – Parlament Europejski, a konkretnie jego przewodniczący Martin Schulz oraz szefowie poszczególnych frakcji, podjął decyzję o ponownym nawiązaniu kontaktów z Dumą Państwową. Zostały one zerwane przez PE w roku 2014 w odpowiedzi na rosyjską aneksję Krymu. Nie będą wprawdzie obejmować tych deputowanych niższej izby rosyjskiego parlamentu, których dotyczą unijne sankcje, niemniej zwrot nastąpił.

Mimo że państwa zachodnie nie kwapią się do zniesienia sankcji wobec Rosji, to coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, że w tej sprawie o konsensus trudno. W Unii Europejskiej nie brakuje krajów, których przywódcy wyraźnie dają do zrozumienia, że tych kar najchętniej by nie przedłużali.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Czego chcemy od Europy?