Najbardziej znanym klasykiem procesów deglomeracyjnych w XX wieku był lider demokratycznej Kampuczy Saloth Sar, lepiej znany jako Pol Pot. Po zdobyciu w kwietniu 1975 r. ponaddwumilionowej stolicy Phnom Penh Czerwoni Khmerzy Pol Pota najpierw wygonili z miasta całą ludność, a potem, po zburzeniu fabryk, banków i sklepów, rozmieścili w wybranych miejscach swoje oddziały wojskowe i siły bezpieczeństwa. Ewakuacja ponad dwóch milionów ludzi trwała raptem trzy dni. Mieszkańców stolicy popędzono do obozów przy polach ryżowych, a najbardziej „nieużytecznych społecznie" po prostu rozstrzelano. Eksperci od totalitaryzmów szacują, że populacja stolicy zmniejszyła się w ciągu tych kilku dni do 23 tysięcy.
Podobny los spotkał inne miasta Kambodży. A jeśli ktoś pomyśli, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia wyłącznie ze zbrodnią, to warto mu wyjaśnić, że Czerwoni Khmerzy nie kierowali się niczym innym jak tylko głęboko osadzonym w swej ideologii zamysłem deglomeracyjnym. Ich bunt przeciw kapitalizmowi był tak fundamentalny, że postanowili konsekwentnie postawić na autarkiczne społeczeństwo rolników. A kto do tego modelu się nie nadawał, był eliminowany fizycznie.
Eksperyment Pol Pota – jak wiadomo – się nie udał. Czerwoni Khmerzy zostali zagnani do dżungli już po czterech latach, ale kosztem śmierci jednej czwartej narodu. Wraz z nimi przepadła również ostatecznie w Azji wschodniej iluzja skutecznej deglomeracji. Od czasów Czerwonych Khmerów azjatyckie miasta wyłącznie puchną, a prowincja się wyludnia do tego stopnia, że chińskie władze podjęły ostatnio decyzję o dotowaniu farmerów. Do pozostania na wsi ma ich przekonać już nie komunistyczny bat, lecz szeleszczące pliki juanów.
Nieudane próby
O tym, że w tej fazie rozwoju globalnej cywilizacji zwyciężają metropolie, można się przekonać na całym świecie. Na równi rosną aglomeracje w Chinach, Indonezji, Meksyku i krajach afrykańskich. Wielkie miasta dają wszystko, czego brakuje prowincji. Edukację, pracę, infrastrukturę, kulturę, na koniec perspektywy i bezpieczeństwo. Jak ktoś w to nie wierzy, zapraszam do Mexico City czy Nairobi. Dlatego za barwną ułudę uważam utopijną wizję zrównoważonego rozwoju centrów i prowincji. Nie powiodła się ani w Stanach Zjednoczonych początku XX wieku, ani w Związku Sowieckim lat pięćdziesiątych. Nawet pobieżna znajomość współczesnej Rosji przekonuje, że kraj składa się z dwóch kompletnie różnych światów – wielkich, nowoczesnych metropolii Moskwy i Petersburga oraz zapyziałej, zacofanej prowincji, z której się ucieka. Podobnie jest w innych krajach o tradycji centralistycznej. Czy Paryż lub Londyn można porównać z jakimkolwiek innym miastem we Francji czy Wielkiej Brytanii?
Brednia czy manipulacja
Co więcej, upływ czasu działa na rzecz wielkich aglomeracji, które wciąż rosną kosztem reszty kraju. I tej elementarnej prawdzie nie zaprzeczą eksperymenty w postaci budowy „nowych stolic" czy wyniesienie centralnej administracji poza wielkie miasta, czego dokonano w Brazylii, a planuje się w Egipcie. Wielka populacja nie będzie migrowała za uciekającą przed nią władzą. Wszystkie te uwagi są nie po to, by wyśmiać iluzję deglomeracji, którą karmią nas ostatnio polscy politycy, ale by ją (deglomerację) odpowiednio zdefiniować. Jeśli na przykład taki Robert Biedroń, poruszony stanem zapyzienia jakiegoś miasteczka, opowiada, że przeniesienie tam Sądu Najwyższego spowoduje jego natychmiastowy rozwój, to bredzi albo gorzej – manipuluje elektoratem.