Chrabota: Groźny demon deglomeracji

Mieszkańcy Piotrkowa Trybunalskiego nie potrzebują Sądu Najwyższego, tylko lepszej edukacji, infrastruktury, dróg i warunków do rozwoju przedsiębiorczości.

Publikacja: 09.01.2019 17:34

Chrabota: Groźny demon deglomeracji

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Najbardziej znanym klasykiem procesów deglomeracyjnych w XX wieku był lider demokratycznej Kampuczy Saloth Sar, lepiej znany jako Pol Pot. Po zdobyciu w kwietniu 1975 r. ponaddwumilionowej stolicy Phnom Penh Czerwoni Khmerzy Pol Pota najpierw wygonili z miasta całą ludność, a potem, po zburzeniu fabryk, banków i sklepów, rozmieścili w wybranych miejscach swoje oddziały wojskowe i siły bezpieczeństwa. Ewakuacja ponad dwóch milionów ludzi trwała raptem trzy dni. Mieszkańców stolicy popędzono do obozów przy polach ryżowych, a najbardziej „nieużytecznych społecznie" po prostu rozstrzelano. Eksperci od totalitaryzmów szacują, że populacja stolicy zmniejszyła się w ciągu tych kilku dni do 23 tysięcy.

Podobny los spotkał inne miasta Kambodży. A jeśli ktoś pomyśli, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia wyłącznie ze zbrodnią, to warto mu wyjaśnić, że Czerwoni Khmerzy nie kierowali się niczym innym jak tylko głęboko osadzonym w swej ideologii zamysłem deglomeracyjnym. Ich bunt przeciw kapitalizmowi był tak fundamentalny, że postanowili konsekwentnie postawić na autarkiczne społeczeństwo rolników. A kto do tego modelu się nie nadawał, był eliminowany fizycznie.

Eksperyment Pol Pota – jak wiadomo – się nie udał. Czerwoni Khmerzy zostali zagnani do dżungli już po czterech latach, ale kosztem śmierci jednej czwartej narodu. Wraz z nimi przepadła również ostatecznie w Azji wschodniej iluzja skutecznej deglomeracji. Od czasów Czerwonych Khmerów azjatyckie miasta wyłącznie puchną, a prowincja się wyludnia do tego stopnia, że chińskie władze podjęły ostatnio decyzję o dotowaniu farmerów. Do pozostania na wsi ma ich przekonać już nie komunistyczny bat, lecz szeleszczące pliki juanów.

Nieudane próby

O tym, że w tej fazie rozwoju globalnej cywilizacji zwyciężają metropolie, można się przekonać na całym świecie. Na równi rosną aglomeracje w Chinach, Indonezji, Meksyku i krajach afrykańskich. Wielkie miasta dają wszystko, czego brakuje prowincji. Edukację, pracę, infrastrukturę, kulturę, na koniec perspektywy i bezpieczeństwo. Jak ktoś w to nie wierzy, zapraszam do Mexico City czy Nairobi. Dlatego za barwną ułudę uważam utopijną wizję zrównoważonego rozwoju centrów i prowincji. Nie powiodła się ani w Stanach Zjednoczonych początku XX wieku, ani w Związku Sowieckim lat pięćdziesiątych. Nawet pobieżna znajomość współczesnej Rosji przekonuje, że kraj składa się z dwóch kompletnie różnych światów – wielkich, nowoczesnych metropolii Moskwy i Petersburga oraz zapyziałej, zacofanej prowincji, z której się ucieka. Podobnie jest w innych krajach o tradycji centralistycznej. Czy Paryż lub Londyn można porównać z jakimkolwiek innym miastem we Francji czy Wielkiej Brytanii?

Brednia czy manipulacja

Co więcej, upływ czasu działa na rzecz wielkich aglomeracji, które wciąż rosną kosztem reszty kraju. I tej elementarnej prawdzie nie zaprzeczą eksperymenty w postaci budowy „nowych stolic" czy wyniesienie centralnej administracji poza wielkie miasta, czego dokonano w Brazylii, a planuje się w Egipcie. Wielka populacja nie będzie migrowała za uciekającą przed nią władzą. Wszystkie te uwagi są nie po to, by wyśmiać iluzję deglomeracji, którą karmią nas ostatnio polscy politycy, ale by ją (deglomerację) odpowiednio zdefiniować. Jeśli na przykład taki Robert Biedroń, poruszony stanem zapyzienia jakiegoś miasteczka, opowiada, że przeniesienie tam Sądu Najwyższego spowoduje jego natychmiastowy rozwój, to bredzi albo gorzej – manipuluje elektoratem.

Oczywiście żadnego urzędu centralnego nie przeniesie do Przemyśla czy Słupska, bo Sąd Najwyższy, NSA, NIK czy GUS to nie tylko budynki, ale przede wszystkim wielkie, szalenie skomplikowane i synergiczne zespoły ludzkie, najczęściej osadzone w jednym, sprzyjającym ich funkcjonowaniu i przygotowanym do tego środowisku.

Exodus nieunikniony

W wypadku sądów to kadra sędziowska, urzędnicy, społeczność adwokacka itp. Ich przeniesienie jest niemożliwe. A budowa niemal od zera w wybranym przez Biedronia i jemu podobnych miejscu znacznie by je osłabiła. Czy o to chodzi panu Biedroniowi? Pewnie nie, ale jego deglomeracyjna wysypka stała się nadzwyczaj zaraźliwa.

W pościgu za ideałem zamierza go gonić wicepremier Jarosław Gowin, który w trakcie konwencji Porozumienia 15 grudnia ub.r. zapowiedział publiczne przedstawienie konkretnego planu deglomeracji. Ma już w styczniu pokazać, które instytucje można przenieść do Jeleniej Góry, do Chełma, do Kielc. W zamyśle Gowina deglomeracja ma powstrzymać exodus młodego pokolenia z tych miast. Wyrównać szanse między administracyjnym centrum kraju a zaniedbaną prowincją.

Nie przenoście nam...

Oczywiście daleko mi do porównywania Jarosława Gowina z Pol Potem. Chcę raczej ostrzec przed nadmiernym ideologizowaniem projektu. Domagam się przede wszystkim rozsądku, który podpowiada, że istnieją sztywne granice dla deglomeracyjnego szaleństwa. Wyznaczają logikę, w której mieści się na przykład instalowanie urzędów związanych z górnictwem na Śląsku, a z gospodarką morską na Wybrzeżu. To nie tylko sensowne, ale i potrzebne. Tak jak bezsensowne i niepotrzebne jest łudzenie mieszkańców Piotrkowa Trybunalskiego, że zasługują na siedzibę Sądu Najwyższego.

A na co zasługują i czego potrzebują mieszkańcy Piotrkowa i mniejszych miast najbardziej? Edukacji i dróg, poprawienia infrastruktury i lepszych warunków do rozwijania się przedsiębiorczości. Bez SN świetnie się obejdą. „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa" – śpiewała grupa Pod Budą przed laty. Robert Biedroń pewnie jej nie pamięta, bo młodziutki i w ogóle jeszcze jako polityk zielony. Ale krakus Gowin powinien to znać na pamięć. I przemyśleć głęboko.

Najbardziej znanym klasykiem procesów deglomeracyjnych w XX wieku był lider demokratycznej Kampuczy Saloth Sar, lepiej znany jako Pol Pot. Po zdobyciu w kwietniu 1975 r. ponaddwumilionowej stolicy Phnom Penh Czerwoni Khmerzy Pol Pota najpierw wygonili z miasta całą ludność, a potem, po zburzeniu fabryk, banków i sklepów, rozmieścili w wybranych miejscach swoje oddziały wojskowe i siły bezpieczeństwa. Ewakuacja ponad dwóch milionów ludzi trwała raptem trzy dni. Mieszkańców stolicy popędzono do obozów przy polach ryżowych, a najbardziej „nieużytecznych społecznie" po prostu rozstrzelano. Eksperci od totalitaryzmów szacują, że populacja stolicy zmniejszyła się w ciągu tych kilku dni do 23 tysięcy.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę