Wizją zwycięstwa Bidena martwi się Boris Johnson. Został przez niego nazwany „fizycznym i psychicznym klonem Donalda Trumpa" – to najgorszy epitet, jaki można sobie wyobrazić w ustach kandydata na prezydenta. Biden, dla którego irlandzkie korzenie są ważne, źle odnosi się do brexitu i zwraca szczególną uwagę na zachowanie interesów kraju swoich przodków. W Londynie obawiają się, że jeśli wygra wybory, uczyni z Niemiec i Francji najważniejszych partnerów USA w Europie, spychając na drugi plan specjalne stosunki z Wielką Brytanią. Do kosza może też trafić planowana ambitna umowa o wolnym handlu królestwa ze Stanami, co miało być jedną z kluczowych korzyści brexitu. Ale też w Londynie nie uszło uwagi ostrzeżenie byłego doradcy ds. bezpieczeństwa Johna Boltona, że w drugiej kadencji Trump może radykalnie osłabić NATO, a nawet wyprowadzić z niego Amerykę. To byłoby dla Wielkiej Brytanii zagrożenie egzystencjalne. Po części dlatego tylko 19 proc. Brytyjczyków głosowałoby na Trumpa.

W Niemczech ten wskaźnik jest jeszcze niższy: 8 proc. Nic dziwnego – prezydent od początku atakował Berlin, a to za nadwyżkę eksportową, a to za skromne wydatki na obronę, a to za Nord Stream 2. Problem w tym, że w tych punktach Biden polityki by nie zmienił. W czasie kampanii wyborczej mówił: „globalny system handlowy nie dotrzymał obietnic danych amerykańskim robotnikom". A to oznacza, że płonne są nadzieje na powrót negocjowanego przez Baracka Obamę Partnerstwa Transatlantyckiego (TTIP), na które liczyli niemieccy eksporterzy. Za Bidena nie osłabły też naciski na Niemcy w sprawie zaostrzenia polityki wobec Chin, np. przez odsunięcie Huawei od sieci internetowej 5G. Sophia Becker z Niemieckiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (DGAP) przyznaje: „Niemcy podchodzą do zwycięstwa Bidena spokojnie, bez złudzeń".

Podobnie jest we Francji. Na ostatniej odprawie ambasadorów szef MSZ Jean-Yves Le Drian powiedział: „w tym coraz brutalniejszym świecie Europa musi zapomnieć o czasach niewinności i zacząć kształtować własny los. Inaczej zrobią to za nią inni". To sygnał, że powrotu do bliskich relacji transatlantyckich sprzed Trumpa nie będzie. Co prawda Biden zapowiada, że w razie jego zwycięstwa USA przystąpią ponownie do umowy o rozbrojeniu atomowym z Iranem, znów staną się też stroną paryskiego porozumienia klimatycznego i wrócą do Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Jednak pod jego rządami priorytetem Ameryki byłoby powstrzymanie potęgi Chin kosztem innych, ważnych dla Europejczyków obszarów, jak Bliski Wschód. – Biden będzie wobec Chin jeszcze bardziej stanowczy od Trumpa, choć mniej prowokacyjny – ostrzega Carl Schuster, były szef wywiadu wojskowego USA na Azję.

Zapewne z tego powodu Chiny nie zacierają rąk na widok prawdopodobnego zwycięstwa Bidena. Trump był co prawda pierwszym od Richarda Nixona prezydentem, który zerwał z polityką coraz bliższej współpracy USA z Pekinem. Teraz jednak ma z perspektywy ChRL sporo atutów: jego porażka w walce z pandemią odsłoniła słabość Ameryki, a unilateralizm spowodował, że w Azji powstała antychińska koalicja. Podważenie przez miliardera legalności wyborów jest też asem dla chińskiej propagandy, bo ma pokazać, że demokracja wcale nie jest lepsza od dyktatury.

Christopher Wray, szef FBI, przyznał niedawno, że Rosja znów stara się wpłynąć na te wybory, i to na rzecz Trumpa. Co prawda ledwie 23 proc. Rosjan ma pozytywną opinię o obecnym prezydencie, za którego kadencji nie spełniły się nadzieje na porozumienie między Moskwą i Waszyngtonem. Ale z Bidenem, który jako wiceprezydent mocno zaangażował się na Ukrainie, może być o wiele gorzej. W 2011 r., parafrazując George'a W. Busha, powiedział Władimirowi Putinowi: „spojrzałem głęboko w pana oczy i zrozumiałem, że nie ma pan duszy".