Już 14. niedzielę z rzędu tłumy w białoruskiej stolicy domagały się odejścia rządzącego od 1994 roku Aleksandra Łukaszenki. Po raz kolejny do akcji wkroczył OMON i obrońcy praw człowieka nie nadążali liczyć pobitych oraz aresztowanych. W momencie pisania tego tekstu w mińskich komisariatach znajdowało się ponad 520 uczestników protestu. Prawdopodobnie już w poniedziałek trafią do kilku różnych aresztów i dołączą do setek innych przeciwników reżimu, którzy za kraty trafili podczas poprzednich demonstracji. Część z nich po kilkunastu (albo kilkudziesięciu) dniach wyjdzie na wolność, ale część pewnie usłyszy zarzuty kryminalne. I tak to trwa od 9 sierpnia, gdy urzędujący przywódca „wygrał" wybory z ponad 80-proc. poparciem.

W piątek upłynęła piąta kadencja Łukaszenki. On sam jak gdyby nic rozpoczął szóstą i podróżuje po kraju. Uruchomił ostatnio pierwszy blok elektrowni atomowej pod Ostrowcem oraz uroczyście otwierał trzecią linię stołecznego metra. Przy każdej okazji zapewnia rodaków, że kiedyś na pewno przestanie rządzić Białorusią. Ale pośpiechu nie ma. Nikt nie okupuje białoruskich przedsiębiorstw. Górnicy w Soligorsku sprawnie wydobywają sól potasową, pracownicy stołecznego MTZ produkują kolejne ciągniki, w zakładach BiełAzu w Żodzinie robią ciężarówki, a z rafinerii w Nowopołocku i Mozyrzu bez zakłóceń płynie paliwo (m.in. na Ukrainę i do UE).

Białoruś nie ma swojej stoczni. Nie ma Wałęsy, który porywał tłumy robotników i nie pojechał odebrać Nagrody Nobla, bo bał się, że nie wjedzie z powrotem. Dzisiaj już niemal wszyscy liderzy białoruskiej opozycji demokratycznej albo siedzą w więzieniach, albo uciekli za granicę i stamtąd wspierają protestujących rodaków. A stan wojenny Łukaszenko de facto już wprowadził. Uzbrojeni wojskowi i druty kolczaste to już codzienność mieszkańców stolicy, a w regionach (Brześć i Grodno) stery rządów przejmują mundurowi. Powstała już nawet lista Białorusinów, którzy nie będą mogli wrócić do ojczyzny – tak jak zwierzchnik białoruskich katolików abp Tadeusz Kondrusiewicz. Ostatnio z powrotem do domu problem miało wielu studentów jadących z Polski i Litwy. Na celowniku są też lekarze, którym Łukaszenko zagroził, że „nie wrócą", podejmując pracę w Polsce.

W zasadzie nic nie zakłócałoby codzienności dyktatora, gdyby nie niedzielne protesty. Mógłby spędzić weekend z 16-letnim synem Mikołajem, grając w ulubionego hokeja, a musi już 14. niedzielę z rzędu w stresie czuwać i wysłuchiwać na bieżąco raportów dowódców milicji i służb. Spocząć może dopiero wtedy, gdy podwładni zakomunikują mu koniec kolejnych niedzielnych protestów. Musi czuwać, bo nie chciałby obudzić się w poniedziałek i jadąc główną aleją Niepodległości, mijać setki namiotów, oddychać dymem płonących opon i negocjować ze zdesperowanym tłumem, wdzierającym się do budynków rządowych.

– Będziemy wychodzić do skutku. Nie chcemy Majdanu, bo to oznacza krew i wojnę. Nie chcemy wojny. Nasza rewolucja jest pokojowa i chcemy zmusić dyktatora, by sam odszedł – tłumaczy mój stary znajomy, który za udział w „nielegalnych protestach" dopiero co wyszedł po 15 dniach ze słynnego mińskiego aresztu przy ulicy Akreścina. W poniedziałek wróci do pracy, podobno jak miliony Białorusinów, nietracących nadziei na zwycięstwo wyjątkowo pokojowej rewolucji.