Rzeczpospolita: Prokuratura twierdzi, że jako szef CBA krył pan swojego ówczesnego podwładnego – dyrektora stołecznej delegatury, który miał okradać Biuro. Za to w lipcu usłyszał pan zarzuty. Zaskoczyły pana?
Paweł Wojtunik, były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego: Tak, bo są nieprawdziwe. Od ostatnich wyborów prokuratura i służby funkcjonują w jakimś świecie równoległym, a kodeks karny jest naginany w zależności od potrzeb politycznych według komunistycznej zasady: „Dajcie człowieka, a paragraf się znajdzie". Kolegom sprawy się umarza, a wrogom stawia absurdalne zarzuty. Wciąż jestem wzywany do prokuratur na przesłuchania. Na siłę próbuje się ze mnie zrobić przestępcę. Po trzech latach trałowego śledztwa (trwa od 2015 r., dotyczy rzekomych zaniedbań szefów służb – red.) najwyraźniej wymyślono, że miałem chronić dyrektora warszawskiej delegatury CBA i zniszczyć jakieś materiały.
Co więc pan zrobił w sprawie nadużyć Roberta G.?
Kiedy tylko uzyskałem informacje o możliwym naruszeniu prawa, nie drgnęła mi ręka i zawiadomiłem prokuraturę. Nigdy wobec nikogo, kto łamał prawo, nie stosowałem taryfy ulgowej, a byłem nie tylko szefem w CBA, ale przez lata dyrektorem w Centralnym Biurze Śledczym. Jak na szumne zapowiedzi i fakt prześwietlenia każdego dnia z mojego życia prywatnego i zawodowego z ostatnich dziesięciu lat, to postawiony mi zarzut jest po prostu groteskowy. Na Wschodzie mają takie powiedzenie, że coś jest „i śmieszno, i straszno".
Czytaj także: Polowanie z nagonką na Wojtunika