Ameryka wróciła – powtarza nowy prezydent w trakcie podróży po Europie. Odnosi się do gwarancji bezpieczeństwa w NATO, ale też wsparcia dla UE. Chce radykalnie odciąć się od swojego poprzednika, który groził wycofaniem Stanów z sojuszu atlantyckiego, jeśli Europejczycy nie będą wydawać na obronę więcej.

Ale za fasadą oficjalnej radości unijni przywódcy przyjmują te deklaracje ostrożnie. Biden wygrał wybory prezydenckie relatywnie niewielką większością, której zapewne by nie uzyskał, gdyby nie katastrofalny bilans walki z pandemią Trumpa. Ten może więc wrócić do władzy. Albo ktoś mu podobny. Dlatego Unia z postępów, jakie zrobiła w budowie wspólnej obrony i zwiększeniu nakładów na wojsko, na wszelki wypadek nie zamierza się wycofywać.

Dotyczy to w pierwszej kolejności Niemiec. W tym roku budżet na obronę naszego zachodniego sąsiada osiągnął 53 mld euro (1,57 proc. PKB) i był większy niż Francji. Mimo pandemii wzrósł o 3,5 proc. Ponieważ równocześnie Londyn zdecydował się na brexit, po raz pierwszy Niemcy wybiły się na pierwsze miejsce w Unii pod względem wydatków na obronę. A to jeszcze nie koniec, zwłaszcza jeśli we wrześniu kanclerzem zostanie lider CDU Armin Laschet. W wywiadzie dla „Bilda" powiedział on, że RFN powinna, jak to obiecała w NATO, dobić do progu 2 proc. PKB na wojsko, czyli ok. 80 mld euro rocznie. Polska przeznacza dziś na ten cel 12 mld euro. Znacznie ostrożniejsza w kwestii zwiększania budżetu obronnego jest natomiast kandydatka Zielonych Annalena Baerbock.

Dekady zaniedbań spowodowały jednak, że niemieckie siły zbrojne mają wiele słabości. Michael Karl, ekspert instytutu GIDS, ostrzegł niedawno, że z braku odpowiedniej liczby nowoczesnych dronów Bundeswehra przegrałaby starcie z Azerbejdżanem, gdyby była w miejscu Armenii. W 2018 r. „Spiegel" ostrzegał z kolei, że kraj ma tylko cztery w pełni sprawne myśliwce, choć deklaruje w NATO 85. Siły zbrojne nie są też w stanie wypełnić 20 tys. wakatów, a plany zakładają, że do 2025 r. liczba żołnierzy osiągnie 203 tys.