Kaczmarskim w esbeków

Wybory były za kilka dni. To prawda, że wolne tylko częściowo, ale kto się tym przejmował, czuliśmy, że będą jak pięść, która tak mocno walnie system w mordę.

Publikacja: 03.06.2019 18:49

Fragment z książki Bogusława Chraboty „Gitara i inne demony młodości”, która 18 czerwca ukaże się na

Fragment z książki Bogusława Chraboty „Gitara i inne demony młodości”, która 18 czerwca ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.

Foto: materiały prasowe

Jednak się zbudziłem. I było to inne przebudzenie, niż wtedy się spodziewałem. Przede mną był ów rok. Rok wielkich nadziei, wielkich oczekiwań i wielkich przemian, które spowodowały, że znów poczuliśmy się ludźmi. Dziś się dziwię pewności, którą wtedy miałem w sobie. Inni się bali, trzęśli ze strachu, nie wierzyli. Ale ja byłem pod tak wielkim wpływem moich mistrzów, że upadek komuny jawił mi się jasno i klarownie, jak koniec jakiegoś niedobrego filmu, z banalnym scenariuszem, w którym wszystko od początku jest jasne. Wiadomo, kto zginie i kto jest sprawcą. Zbrodnia wychodzi na jaw już w pierwszych minutach, a po kolejnych dziesięciu wszyscy wiedzą, że zbrodniarz zostanie złapany.

Komuna skończyła się właśnie tak, reżim pomerdał trochę przedśmiertnie ogonem i zdechł. Na miejsce Jaruzelskiego i jego drużyny weszli Tadeusz Mazowiecki o smutnych oczach, wiecznie wesoły Jacek Kuroń, Geremek i inni artyści, pod rządami których rozpoczęliśmy drogę w naszą międzygwiezdną przyszłość.

Nie tylko kibicowałem tym zmianom, nie byłem jedynie statystą. Po reaktywacji na studiach w pierwszych dniach grudnia 1988 zanurkowałem jak hemingwayowski marlin w ocean przemian. Zafurczał wokół mnie samizdat, pisałem i kolportowałem, mobilizowałem i motywowałem do rewolucji. Czułem wiatr historii w skrzydłach i im bliżej było czerwca, tym mój rejs do wolności był śmielszy.

W Krakowie powstawały komitety obywatelskie. Poszukiwano młodych ludzi do akcji ulotkowej. Zgłosiłem się wraz z przyjaciółmi i zaangażowałem na całego, a tempo było tak szybkie, że równocześnie z przygotowaniami do rewolucji kończyłem studia. Znów był maj, jak rok temu, ale jakże inny. Przed rokiem o tej porze decydowałem się na opuszczenie Polski na dobre. Ledwie 12 miesięcy później, jako były emigrant, współpracownik Radia Wolna Europa i rozbijający się po Związku Sowieckim dysydent, szykowałem się do skoku po wolność.

W Krakowie znów kwitły kasztany, lekki wiatr niósł po Plantach fale kotłujących się kłębków i pyłków, zwiędłych bzów i akacji. Zwodniczo pachniały jaśminy, starzy ludzie rozsiadali się na ławkach, a my, fordanserzy rewolty, naklejaliśmy na ścianach kamienic plakaty i pyskowaliśmy szydzącym z nas esbekom. Czuliśmy, że już wolno, że za te słowa prawdy nikt więcej nas nie skrzywdzi.

I w końcu przyszedł początek czerwca. Wybory były za kilka dni. To prawda, że wolne tylko częściowo, ale kto się tym przejmował, czuliśmy, że będą jak pięść, która tak mocno walnie system w mordę, że komuna po tym uderzeniu więcej się nie podniesie.

To miał być początek rozliczeń, początek wielkiej zmiany i tak właśnie było. 3 czerwca wraz z kilkoma kolegami ustawiliśmy pośrodku rynku stanowisko wyborcze Solidarności. Jakieś transparenty, flagi, stoiska z bibułą i głośnikami, z których po raz pierwszy legalnie można było puszczać na głos Kaczmarskiego. Graliśmy głównie „Mury", bo wydawało nam się, że najbardziej czytelnie wzywają do obalenia systemu. Kaczmarski wydzierał się więc wśród kamienic. „Wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat. A mury runą, runą, runą i pogrzebią cały świat".

Tak, chcieliśmy, żeby pogrzebały, wszyscy jak jeden mąż. Gniewko, Witek, mój druh z rosyjskich bezdroży, Paweł W. Patrzyliśmy z ubawieniem, jak krążą wokół nas esbecy. Stado wilków, które usiłuje dorwać grzejących się przy ognisku wędrowców. Ale wystarczyło wstać, krzyknąć głośno i wataha pryskała w mrok nocy. W książkach Jacka Londona wędrowcy mieli ostrą broń, my tylko tego Kaczmarskiego, który wymierzony w obrońców Polski Ludowej raził jak karabin maszynowy. Także milicja jakoś bała się interweniować, choć graliśmy bez pozwolenia, a gdy jakiś frajer w mundurze niebezpiecznie się do naszego stanowiska zbliżał, podkręcało się potencjometr i walił w nich całą siłą swojej ekspresji Jacek Kaczmarski. „Do fortepianu, po coś siadał chamie. Nie wydobędziesz zeń dźwięku rozkazem. Pod pięścią pryśnie kość i klawisz złamiesz, ale nie zabrzmią dziejowe pasaże".

Tak, zastanawiałem się, gdzie jest tego dnia Jaruzelski, zabójca gitary Carioca i gnom, który przegnał z kraju Stasia, Tomka utopił w Nowej Hucie, a z Marka zrobił podziemnego drukarza. Na co liczy ten typ w ciemnych okularach i przyciasnym mundurze. Czy już wydzwania do Moskwy, by zameldować o porażce, a może szykuje samolot dla siebie, Kiszczaków i Siwickich, by uciec do papy Gorbaczowa przed buntem młodości, któryśmy mu fundowali? A może czyści wyjętą z szafy gwintówkę, by strzelić nam w łeb? Nie da rady. Za dużo nas. Pies go drapał.

A potem była chwila ciszy. Magnetofon wciągnął taśmę, czy po prostu się skończyła. Nie wiem, ale naprzeciwko tej ciszy chwyciłem gitarę i zagrałem królewskiemu miastu Krakowowi najpiękniej, jak potrafiłem. Palce spadły na struny z pasją, a głos zabrzmiał jak nigdy, głęboko i dumnie. Odważniej niż wtedy na moście Karola w Pradze, gdy w 1986 roku po cichu śpiewaliśmy pieśni Karela Kryla, swobodniej niż w tamtym kolonialnym mieszkaniu przy Avenida Brasil w Lizbonie, gdy uczyłem Portugalczyków, jak się śpiewa Wysockiego, głośniej niż w owym paryskim mieszkaniu Sonika, kiedy trzeba było być cicho ze względu na nierozumiejących nic sąsiadów.

Nadchodziła noc w tę wigilię wolności, a my w cieniu biało-czerwonych flag, z palącymi się ogryzkami świec na podniszczonych głośnikach, oddychaliśmy już powietrzem wolnej Polski. Przychodzili do nas krakowianie, w tłumie widziałem Wisławę Szymborską i Kornela, Dzielskiego i Szczepańskiego, moich mistrzów i przyjaciół. I widziałem iskry w ich oczach, zaciśnięte pięści i uśmiech, szczery jak nigdy.

Jutro o tej porze będziemy świętować wolność.

Nie miałem wątpliwości.

Jednak się zbudziłem. I było to inne przebudzenie, niż wtedy się spodziewałem. Przede mną był ów rok. Rok wielkich nadziei, wielkich oczekiwań i wielkich przemian, które spowodowały, że znów poczuliśmy się ludźmi. Dziś się dziwię pewności, którą wtedy miałem w sobie. Inni się bali, trzęśli ze strachu, nie wierzyli. Ale ja byłem pod tak wielkim wpływem moich mistrzów, że upadek komuny jawił mi się jasno i klarownie, jak koniec jakiegoś niedobrego filmu, z banalnym scenariuszem, w którym wszystko od początku jest jasne. Wiadomo, kto zginie i kto jest sprawcą. Zbrodnia wychodzi na jaw już w pierwszych minutach, a po kolejnych dziesięciu wszyscy wiedzą, że zbrodniarz zostanie złapany.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Polityka
„Złote spadochrony” w Polskiej Fundacji Narodowej. Zarząd z nowymi umowami o pracę
Polityka
Izabela Bodnar: Postawię na dialog
Polityka
Michał Kolanko: Kampania europejska. Kogo tym razem zabiją nadmierne oczekiwania
Polityka
Ministerstwo Finansów wyda majątek na remont fontanny
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Polityka
Marek Kozubal: Antyrakietowa kopuła europejska, czyli nie tylko niemiecka