Korespondencja z Nowego Jorku
O Marjorie Greene głośno było jeszcze w czasie kampanii wyborczej. Na początku nikt nie wierzył, że nieznana kandydatka z północnej Georgii, która otwarcie popierała kontrowersyjne teorie spiskowe, będzie miała szanse w wyborach do Kongresu. Teorie spiskowe QAnon przybrały jednak na sile przed wyborami i na tej fali Marjorie Greene uzyskała mandat.
Teraz demokraci oburzyli się, że w komisjach kongresowych ds. budżetu i edukacji zasiądzie osoba, która kwestionuje to, że w szkołach, m.in. w Parkland na Florydzie i Newtown w Connecticut, doszło do masowych strzelanin. Nie wierzy też, że samolot uderzył w Pentagon 11 września 2001 r. Poza tym wspierała polityczną przemoc wobec czołowych demokratów w Kongresie, w tym Nancy Pelosi.
Komentarze Greene zbulwersowały nie tylko demokratów, ale również przedstawicieli Partii Republikańskiej. Senator Mitch McConnell, przewodniczący mniejszości w Senacie, nazwał jej poglądy „szalonymi kłamstwami", które są „nowotworem w partii”. Wypowiedzi Greene potępił też czołowy republikanin w Izbie Reprezentantów Kevin McCarthy, ale odmówił usunięcia jej z komisji. Podobnie jak większość republikanów został postawiony przed niewygodnym wyborem: albo stanąć przeciwko Greene, albo być przeciw dużej części Partii Republikańskiej lojalnej wobec Donalda Trumpa, którego Greene wielbi i który ciepło się o niej wypowiadał.
W ubiegłym tygodniu demokratyczni kongresmeni, wsparci przez 11 republikanów, głosowali za tym, by zabronić Greene zasiadania w komisjach. To historyczna decyzja, ale też taka, która mocno ogranicza jej misję jako kongresmenki oraz pozbawia głosu jej elektorat. – Wyborcy głosują na kandydata, żeby w Kongresie mógł działać, zasiadając w różnych komisjach – zwracają uwagę komentatorzy.