Frekwencja na wiecu ma być sygnałem, czy ruch protestu wobec władzom Hongkongu wciąż ma masowe poparcie, po tym jak w ubiegłym tygodniu obecność protestujących na międzynarodowym lotnisku w tym mieście doprowadziła do jego czasowego zamknięcia, a szefowa administracji Hongkongu, Carrie Lam, ostrzegała, że protestujący kierują miasto "w otchłań".
Protesty w Hongkongu rozpoczęły się w związku z przygotowanymi przez władze przepisami, pozwalającymi na ekstradycję mieszkańców Hongkongu do Chin, gdzie mogliby być oni sądzeni przez podległe Komunistycznej Partii Chin sądy. Przepisy te uznano za cios w wolności zagwarantowane Hongkongowi w ramach zasady "jedno państwo, dwa systemy", na którą władze w Pekinie zgodziły się przed przekazaniem im kontroli nad Hongkongiem przez Wielką Brytanię w 1997 roku.
W związku z protestami władze zdecydowały się na zawieszenie kontrowersyjnych przepisów, ale nie uspokoiło to nastrojów w mieście. Protestujący domagają się całkowitego wycofania się z kontrowersyjnej ustawy, dymisji Carrie Lam i oczyszczenia z zarzutów osób zatrzymanych przez policję w trakcie protestów.
- Mieszkańcy Hongkongu są zmęczeni protestami, to ostatnia rzecz, której chcemy. Jest strasznie gorąco i pada. To tortura pojawiać się na protestach - mówił 24-letni uczestnik niedzielnej demonstracji, Jonathan, cytowany przez agencję Reuters.
- Ale musimy tu być, ponieważ nie mamy wyboru. Musimy trwać dopóki rząd nie okaże nam szacunku, na jaki zasługujemy - dodał.