Maria Dzielska: Nie wyobrażam sobie świata bez chrześcijaństwa

- W obliczu hekatomby, którą obserwujemy dziś, prześladowania chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim wydają się dziełem nie surowych władców i sędziów, lecz łagodnych owieczek - mówi Maria Dzielska.

Aktualizacja: 31.07.2018 09:19 Publikacja: 31.07.2018 00:01

Maria Dzielska: Nie wyobrażam sobie świata bez chrześcijaństwa

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

30 lipca, w wieku 75 lat zmarła prof. Maria Celina Dzielska, znana polska historyk i filolog klasyczna. Przypominamy rozmowę, jaką w 2013 roku przeprowadził z prof. Dzielską Tomasz Krzyżak. Rozmowa ukazała się w "Plusie Minusie".

Wyobraża sobie pani profesor dzisiejszy świat bez chrześcijaństwa?

Maria Dzielska:
Nie. Ponieważ w jakimś stopniu jestem obdarzona cnotą roztropności, to nie mogę poważnie podchodzić do różnych pojawiających się ostatnio idei czy fantasmagorii, że nasze ziemskie uniwersum mogłoby być ukształtowane bez chrześcijaństwa. Jak mogłabym patrzeć na świat bez chrześcijaństwa, gdy widzę świadectwo, które daje dziś Asia Bibi, pakistańska wiejska kobieta, matka pięciorga dzieci, która za przypisane jej w 2009 roku bluźnierstwo oczekuje na śmierć przez powieszenie w maleńkiej celi bez okien i toalety? Wiara w Chrystusa daje jej moc przetrwania w tych nieludzkich warunkach.

Jak można sobie wyobrazić dzisiejszy świat bez chrześcijaństwa, skoro dziesiątki, setki tysięcy – mówi się, że nawet ponad 100 tysięcy rocznie – ludzi oddaje swoje życie za wiarę w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Indiach? W obliczu tej hekatomby, którą teraz obserwujemy, prześladowania chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim, gdy w ciągu niemal trzech wieków zginęło śmiercią męczeńską ok. 10 tys. ludzi, wydają się dziełem nie surowych władców i sędziów, lecz łagodnych owieczek.

Wciąż sobie przypominam i powtarzam słowa, które wypowiedział mądry faryzeusz, uczony w Prawie Gamaliel (a zapisał w Dziejach Apostolskich św. Łukasz), do Sanhedrynu, gdy chciano skazać na śmierć głoszących Dobrą Nowinę apostołów z Piotrem na czele: „odstąpcie od nich i puśćicie ich wolno, bo jeżeli to przedsięwzięcie czy ta działalność pochodzi od ludzi, rozwieje się. Lecz jeżeli pochodzi od Boga, nie tylko nie zdołacie zniszczyć tych ludzi, ale w końcu może się okazać, że chcecie walczyć z Bogiem".

Okazało się, że miał rację. Ale czy można powiedzieć, że narodzenie Jezusa było rewolucją?

Samo narodzenie było ciche i łagodne w ubogiej grocie betlejemskiej. To było wydarzenie całkowicie lokalne i nieodnotowane przez nikogo ani w Palestynie, ani w innych miejscach Cesarstwa Rzymskiego. I słusznie pisze św. Jan Ewangelista, że „Na świecie było Słowo, lecz świat go nie poznał".

Do rewolty – do przewrócenia istniejącego porządku – doprowadziła dopiero działalność nauczycielska Jezusa, która, jak pamiętamy, trwała zalewie ok. trzech lat, a następnie żarliwa działalność misyjna jego uczniów. Przede wszystkim św. Pawła i jego współtowarzysza Barnaby, nawróconego lewity z Cypru. A idąc dalej także Tymoteusza i Tytusa, którzy nie zamknęli się w wąskim kręgu wyznawców, nie popadli w acedię po śmierci mistrza, ale wbrew wszystkiemu ponieśli w świat orędzie o śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Oni z niesłychaną żarliwością otworzyli się na świat grecko-rzymski, pogański. Mieszkańcom miast, które odwiedzali, głosili Dobrą Nowinę i zachęcali ich do naśladowania Chrystusa.

To wprowadzenie Jezusa i jego nauki do ówczesnego świata stało się rewolucją. Proszę zauważyć, że do tego trudu apostołów nawiązuje dziś papież Franciszek, który w swojej apostolskiej adhortacji „Evangelii Gaudium" usilnie zachęca do powtórzenia tej archetypicznej rewolucji.

W tej misyjności pierwszych apostołów trzeba widzieć przyczyny gwałtownego rozwoju chrześcijaństwa? Do połowy IV w. w niektórych rzymskich prowincjach chrzest przyjęła prawie połowa mieszkańców. Na czym polegał fenomen nowej religii?

Ta działalność misyjna doprowadziła do tego, że coraz większe kręgi ówczesnego świata grecko-rzymskiego zaczęły skłaniać się ku Dobrej Nowinie. Czy była lepsza nauka niż ta o Bogu, który stał się człowiekiem, który umarł za nas, utożsamiał się z najmniejszymi i najsłabszymi, mył nogi swoim apostołom – prostym rybakom, głosił wieczną nagrodę w Królestwie Niebieskim, dla tych, którzy płaczą, cierpią prześladowania, żyją w nędzy, pohańbieniu społecznym? Jezus tym ludziom obiecał równość z aniołami i co więcej, upodobnienie do siebie. To była miłość Boga do człowieka, której nie było w dotychczas sformalizowanej religii tradycyjnej.

Przecież nawet Arystoteles śmiał się z tych, którzy darzyliby miłością Zeusa. Zeusa się uwielbiało, jemu składało się ofiary i wypełniało konkretne rytuały, aby otrzymać spełnienie swych próśb. Bogów się nie kochało. A oni też nie obdarzali człowieka miłością.

Bóg chrześcijan stał się bliski człowiekowi...

Tak. Nie był tylko Bogiem kultu i rozbudowanego oraz sformalizowanego rytuału. Apostołowie i ich uczniowie tworzyli małe wspólnoty, które możemy nazwać już gminami kościelnymi. Panowała w nich zupełnie inna organizacja i atmosfera niż we wspólnotach związanych ze świątyniami różnych bogów religii tradycyjnej. U chrześcijan mamy wspólnotę opartą na miłości bliźniego, wzajemnym pomaganiu sobie, wspomaganiu samotnych, chorych, bezdomnych, wdów i sierot.

W religii chrześcijan miłość Boga i jego miłosierdzie wchodziły do wnętrza człowieka. Starzy bogowie, którzy także i dziś objawiają się nam jako reprezentanci sił i piękna natury, w harmonii ciał astralnych, w cudownych posągach dzieł sztuki, nie zawsze byli miłosierni i łaskawi dla ludzi. Raz byli mili, drugi raz pałali gniewem i zemstą. Przecież spadały na człowieka nieodwracalne wyroki Fatum. Dopadała człowieka złośliwa bogini Kera, która przynosiła gwałtowną i niespodziewaną śmierć. Człowiek mógł się spodziewać także całkiem nieoczekiwanego wyroku przypadku – Tyche, czyli rzymskiej Fortuny.

Prócz tego, że człowiek był poddany działaniu tych irracjonalnych sił, bogowie bardzo nie lubili, gdy człowiek w swoim geniuszu zbliżał się do nich, wchodził w przestrzeń ich mocy i mądrości. Wybrańcy bogów umierają młodo, bo bogowie są zawistni. A chrześcijaństwo wprowadziło porządek, powstrzymało lęk przed Przeznaczeniem. Człowiekiem zaczęła kierować tylko opatrzność boża.

Ponadto ta religia była dostępna dla wszystkich, bez względu na dotychczasowe wyznanie, pochodzenie, obyczaje. Była oparta na żywej wierze i, jak już mówiłam, na wspólnocie wzajemnie się wspomagającej, opartej na miłości bliźniego.

Co takiego sprawiało, że ta nowa religia wprawiała pogan w furię? Przecież tacy ludzie jak Tacyt, Swetoniusz, Pliniusz Młodszy, Marek Aureliusz widzieli w chrześcijanach „nieopanowanych głupców, którzy oddają życie za bezwartościową wiarę".

Rzymianie kierowali się swoim najbardziej głębokim szacunkiem do tradycji, nakazem do  kultywowania starej religii odziedziczonej po przodkach. Bycie Rzymianinem oznaczało skrupulatne przestrzeganie rytuałów przekazanych przez tradycję. I stąd walczyli oni z tym, co określali zabobonem. A tak aż do 313 roku traktowane było chrześcijaństwo. Był to zgubny i nieumiarkowany zabobon.

Do tego dochodził jeszcze ateizm, który w tym czasie oznaczał po prostu nieskładanie ofiar bogom. Tym samym chrześcijanie podważali zasady rządzące wspólnotą, odrzucali obowiązki wobec państwa. Nie chcieli się modlić do cesarza jako do tego, który po śmierci był ubóstwiony i traktowany jako bóg. Nie chcieli nawet składać przysięgi na geniusz cesarza, a więc na ten boski pierwiastek, który tkwił w jego wnętrzu i dawał mu zdolność do rządzenia.

Wreszcie, jak pamiętamy Apokalipsę św. Jana, chrześcijanie wręcz obrażali Rzym, nazywając go „nierządnicą" i „bestią". To wszystko wzbudzało olbrzymią niechęć do tych zabobonnych ludzi. Rzymscy twórcy, pisarze i wysocy urzędnicy, jak wspomniany Pliniusz Młodszy, uważali, że trzeba ich za to karać również śmiercią.

Marek Aureliusz odnosił się do chrześcijan z prawdziwą pogardą. Uważał, że ich stosunek do śmierci i fanatyczne, radykalne spojrzenia na męczeństwo oraz gotowość oddania życia za wiarę płynie nie z filozoficznej świadomości, że każda rzecz osiąga swój kres zgodnie z prawami natury, z dostojnej wiedzy o konieczności oddzielenia duszy od ciała, ale z bezmyślnego uporu, głupoty i przybierania sztucznej, tragicznej pozy. I to go właśnie doprowadzało do wściekłości, furii, o której pan mówi.

Mogłoby być inaczej, gdyby Chrystus urodził się w Rzymie i objawił swoją prawdę cesarzom, a nie prostaczkom?

Nie wiem, czy to wyglądałoby inaczej. Zwróćmy znowu uwagę na cesarza Marka Aureliusza, który przecież w swojej etyce głosił poglądy bardzo bliskie chrześcijanom, że człowiek ma obowiązek bycia dobrym i że właściwością duszy rozumnej jest umiłowanie bliźnich. On zupełnie chrześcijan nie rozumiał.

I ten dobry cesarz, filozof na tronie należy przecież do ich wielkich prześladowców. On nie rozumiał, dlaczego chrześcijanie nie biorą udziału w życiu państwa, nie rozumiał, dlaczego nie spełniają podstawowego obowiązku człowieka rozumnego, jakim jest praca na rzecz zbiorowości i korzyści wspólnoty. Dla niego istnienie, bytowanie ludzkie było jednocześnie istnieniem politycznym. I dlatego też Korneliusz Tacyt, wielki historyk rzymski, który pisał na początku II wieku po Chr., mówił wręcz, że chrześcijanie odznaczają się nienawiścią do rodzaju ludzkiego (odium humani generis).

Przyjście na świat Boga w człowieku było dla inteligencji pogańskiej irracjonalne?

Tak. Owszem, bogowie objawiali się ludziom – to wiemy i z „Iliady", i z „Odysei" – a także z mitów o tym, że np. Zeus pod różnymi postaciami lubił się łączyć z kobietami ziemskimi. Ale nie do pojęcia była możliwość wstąpienia w ciało ludzkie najwyższego, niezmiennego, nieśmiertelnego i ponadczasowego boga.

Dali temu wyraz już w I wieku po Chr. filozofowie ateńscy, gdy św. Paweł odwiedził Ateny i występował na Areopagu. Gdy zaczął mówić o zmartwychwstaniu ciała, powiedzieli mu bardzo uprzejmie, że posłuchają go innym razem. Także późnoplatońscy filozofowie twierdzili, że ciało nie jest potrzebne duszy do zjednoczenia się z boskością, że to jest nielogiczne. A tak w ogóle to jest wstrętne, żeby najwyższy bóg przyjmował na siebie wszelkie ludzkie ograniczenia i niedoskonałości, by łączył się z czymś takim jak ciało, które choruje, psuje się, starzeje się i ulega wreszcie rozkładowi na jakieś materialne cząstki ginące w fizycznym kosmosie.

To było nie tylko nieracjonalne, ale i bezbożne. Aż do końca istnienia filozofii klasycznej nie  było niczego bardziej jej przeciwstawnego tej myśli niż ta koncepcja.

W pewnym momencie chrześcijanie zaczynają dominować w cesarstwie. Ale obok nich bujnie rozwija się kultura helleńska. W Aleksandrii i w innych miastach cesarstwa wciąż swoje szkoły tworzą filozofowie, którzy – co tu kryć – cofają się pod naporem chrześcijan. Pani nazywa ich „boskimi mężami". Nawiązywali oni do Platona, Arystotelesa, Pitagorasa.

Szczególnie w Aleksandrii te kultury idą równolegle. Ci „boscy mężowie", czyli filozofowie  późnoplatońscy (współcześnie zwani neoplatonikami), działają i, w otaczającej ich już chrześcijańskiej ortodoksji, trwają. Wyznają wielu bogów i wciąż wznoszą monumenty greckiej oraz pogańskiej mądrości. Byli oni obecni w Efezie, Pergamonie, Sardes, Afrodyzji, byli obecni w syryjskiej Apamei, Aleksandrii i oczywiście w Atenach.

Już wówczas byli skupieni w małych kręgach. Ale trzeba pamiętać, że wciąż mogli działać. Od umowy mediolańskiej w lutym 313 r., którą zawarli ze sobą Waleriusz Licyniusz z Konstantynem I – Kościół go później nazwał Wielkim – religia chrześcijańska została dopuszczona do wierzenia, stała się religio licita. Była dopuszczona do wierzenia łącznie ze wszystkimi innymi dotychczas istniejącymi tradycyjnymi kultami.

Do tego, by chrześcijaństwo zostało uznane za religię państwową, trzeba było jeszcze dużo czasu – dopiero 28 lutego 380 r. dekretem w Tesalonice cesarz Teodozjusz I łącznie z cesarzami, którzy z nim panowali, wydał edykt, czyniąc katolicyzm religią państwową.

Czy da się powiedzieć o środowisku aleksandryjskim: „tolerancyjne"? Wśród chrześcijańskiej już wtedy administracji przyjaciół miała Hypatia, filozofka pogańska prowadząca własną szkołę. Mówi się nawet, że wśród jej uczniów byli chrześcijanie.

Tak. W czasach Hypatii, która żyła od ok. 355 do 415 roku, w Aleksandrii istniał już od dawna najstarszy zresztą ośrodek teologiczny w dziejach chrześcijaństwa. Znacznie starszy od szkół teologicznych w Antiochii czy w Rzymie. Tu powstała słynna szkoła katechetyczna, która wydała Klemensa Aleksandryjskiego, z którą związani byli także Orygenes budujący swoją doktrynę teologiczną na bazie myśli greckiej i inni teologowie jak znany nam z tragicznego konfliktu z Hypatią Cyryl Aleksandryjski. Tutaj rozwijała się alegoryczna interpretacja Pisma Świętego oparta na egzegezie filozofów greckich. Tam też pojawiły się najważniejsze spory filozoficzne, debaty chrystologiczne, walka z arianizmem. Tam wreszcie formował się dogmat o Trójcy Świętej.

A z drugiej strony mamy szkołę Hypatii, którą prowadziła od początku lat 80. IV w. bez przeszkód przez całe dziesiątki lat. Jej działalność filozoficzna nie była ograniczona żadnymi restrykcjami. Miała uczniów przybywających nie tylko z Egiptu, lecz także z innych części rzymskiego Wschodu. Nie wiemy nic o tym, by uprawiała jakieś kulty lokalne, brała udział w praktykach kultowych. Raczej należy przyjąć, że tradycyjne wierzenia były dla niej pięknym ornamentem duchowej tradycji helleńskiej, którą najbardziej ceniła i kultywowała. Ani jej, ani jej uczniów nie można było dostrzec wtedy, gdy inteligencja pogańska łącznie z ludem aleksandryjskim zabarykadowała się w Serapeum i walczyła o jego ocalenie w 391 roku.

To jest ten moment, w którym poganie zdali sobie sprawę z tego, że ocalenie tradycyjnej religii jest już niemożliwe?

Wydaje się że tak. To był wprawdzie proces powolny idący od czasów Konstantyna I, który już wydawał ustawy skierowane przeciwko sprawowaniu krwawych ofiar i wróżeniu z wnętrzności zwierząt. On przecież także nakazał zburzenie kilku ważnych świątyń. Dalej posunęli się już jego synowie, którzy wprowadzili nawet karę śmierci za dywinację, zakazywali oddawania czci posągom bóstw itd.

Ale dopiero edykt z 8 listopada 382 roku Teodozjusza I, o którym mówi się, że znamionował „śmierć bogów" w Cesarstwie Rzymskim, zakazał ostatecznie pod karą gardłową składania krwawych ofiar i dokonywania wróżb ze zwierząt ofiarnych. Obłożone zostały również karami wszelkie praktyki pogańskie – nawet oddawanie czci przez zapalanie światła czy kadzidła dobrym bóstwom domowym, Larom i Penatom.

Wiemy, że Hypatia przestrzegała prawa, ale dopadła ją śmierć, i to z rąk chrześcijan. To był mord religijny?

Podłoże religijne to mit, który rozwijał się od czasów oświecenia i był elementem walki ideologicznej z Kościołem. Naprawdę Hypatia wzięła udział w politycznych zmaganiach między prefektem Egiptu Orestesem i naruszającym suwerenność władzy cywilnej w mieście patriarchą Cyrylem, który – jak pisze Sokrates Scholastyk – prawdopodobnie widział w Hypatii konkurentkę.

W jakim sensie?

Chodziło o nauczanie, które polegało na prowadzeniu słuchaczy do przebóstwienia. Do tego, co po grecku nazywa się theosis. Była między nimi pewna ideowa konkurencja. Hypatia była wspaniałą wykładowczynią. Przecież prowadziła nie tylko swoją szkołę prywatną, lecz także wykłady publiczne. Jej nauki miały na celu wyzwolenie w człowieku iskry metafizycznego poznania, która wiedzie go po różnych stopniach doskonalenia się etycznego i poznawczego do upodobnienia do boga, do zjednoczenia z boskością. I taki sam cel miał znakomity i gorliwy homileuta, jakim był Cyryl, ale jego droga do Boga wiodła innym torem.

W czasach Hypatii mądrość była drogą życia, nie mogła być oderwana od czynów. Pani od wielu lat powtarza, że Hypatia osiągnęła nie tylko cnoty kardynalne opisane przez Platona, lecz także te sformułowane przez Plotyna. Innymi słowy dążyła, jak mówiliśmy, do doskonałości. Chrześcijanie też do niej dążą... To jest ta sama droga do świętości?

Cyryl, który odznaczał się żarliwością apostolską i z tego powodu nazywany jest – szczególnie w Kościele prawosławnym etiopskim i koptyjskim – Pieczęcią Ojców, Stróżem Dokładności. On rzeczywiście odznaczał się taką samą żarliwością jak Hypatia w dążeniu do theosis, ale u Cyryla droga upodobnienia się do Chrystusa wiodła przez wiarę we Wcielenie, które zamknęło przepaść między człowiekiem i Bogiem, a więc przez upodobnienie do Chrystusa.

Natomiast Hypatia uważała, że człowiek może upodobnić się do boga własnymi siłami. To była droga Plotyna, który twierdził, że człowiek może dojść do bogopodobieństwa siłami naturalnymi. To wstępowanie po stopniach cnót coraz wyższych dzięki oczyszczaniu duszy. Hypatia za Plotynem wołała; „odrzuć wszystko", a więc wszystko, co zjawiskowe, co materialne, co cielesne, i wybierz drogę imperatywu moralnego skierowanego ku transcendencji. W wielkim trudzie dąż nie tylko do tego, by być jedynie bez grzechu, ale by zostać bogiem. Twierdziła, że prawdziwy mędrzec jest twórcą swojej doskonałości, nie jest tylko prawym człowiekiem – ma żyć życiem boskim.

Podobnie ma żyć chrześcijanin, ale musimy pamiętać, że dla chrześcijanina w dążeniu do doskonałości i świętości konieczna jest nadnaturalna łaska Boga. W przeciwieństwie do filozofa klasycznego przed aktywnością etyczną i poznawczą łaska boska zajmuje pierwsze miejsce. Najpierw trzeba o nią prosić Ducha Świętego i o to, żeby on współdziałał w otrzymaniu łaski. Dopiero potem z jej pomocą człowiek kształtuje się w cnotach etycznych i teologalnych. Chrześcijanin nie jest zdolny osiągnąć świętości tylko w wyniku własnych starań. Ona jest darem.

Sporo mówimy tu o wzajemnym przenikaniu się filozofii pogańskiej z chrześcijaństwem, ale gdyby 2000 lat temu nie zaistniało to drugie, pani praprababka Celina Chludzińska-Borzęcka nie byłaby dziś błogosławioną?

Byłaby zapewne matroną rzymską. Pełną poświęcenia żoną i matką, jak Kornelia, matka republikańskich reformatorów Tyberiusza i Gajusza Greków, która miała 12 dzieci i była wcieleniem tradycyjnych cnót rzymskich: pobożności, wierności, stałości i męstwa. Nie mogłaby być np. westalką, kapłanką bogini Westy, opiekunki ogniska domowego i państwowego, bo nie pozostała dziewicą. Bardzo niechętnie, z nakazu rodziców, zawarła związek małżeński, ale później, zanim po owdowieniu została zakonnicą, bardzo odpowiedzialnie i w blasku cnoty wierności pełniła swoje obowiązki żony i matki.

Przyglądając się jej życiu, zauważa pani w niej jakieś postawy zbliżone do filozofii greckiej?

Jako zakonnica prowadziła pełne ascezy i umartwień życie. W podeszłym wieku, gdy miała 66 lat, pojechała nawet do małej miejscowości w Bułgarii, by tam u boku oo. zmartwychwstańców założyć szkołę dla dzieci bułgarskich i uczyć je czytania i dobrych obyczajów. Żyła tam w niezwykle prymitywnych warunkach. Pewnie nie zdawała sobie sprawy, że to ją zbliża do filozofów neoplatońskich.

Wróćmy na koniec do Bożego Narodzenia. Wiemy, że dla pierwszych chrześcijan – zresztą tak jest do dziś – ważniejszym świętem było Zmartwychwstanie. W pierwszych wiekach Narodzenie Pańskie było wspominane, ale od kiedy można mówić o jakiejś konkretnej dacie obchodzenia tych świąt?

Rzeczywiście w epoce prześladowań Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa było najważniejsze, bo nacisk był kładziony nie tylko na naśladowanie życia i  cnót Chrystusa, lecz także na prowadzącą do Zmartwychwstania Jego mękę, której męczennik stawał się świadkiem. To napawało nadzieją w czasie prześladowania.

Ponieważ święto Zmartwychwstania obchodzono w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca, również Boże Narodzenie umiejscowiono astronomicznie, wyznaczając je na 25 grudnia, czyli przesilenie zimowe. Po raz pierwszy słyszymy o nim w pewnym kalendarzu rzymskim w 354 roku. Ale trzeba też zauważyć, że chrześcijanie schrystianizowali po prostu rzymskie święto narodzin Słońca Niezwyciężonego, inaczej Heliosa, czy irańskiego Mitry, którego dzień narodzin przypadał na 25 grudnia i podobnie jak Chrystus urodził się w skalnej grocie. Bóg ten miał wielu wyznawców w cesarstwie rzymskim.

Prof. Maria Dzielska jest historykiem i filologiem klasycznym specjalizującym się w epoce późnoantycznego Rzymu i wczesnego Bizancjum. Pracuje w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jej książki były tłumaczone na wiele języków. Jest m.in. członkiem Komitetu Nauk o Kulturze Antycznej PAN i Komisji Filologii Klasycznej PAU, była uczestnikiem seminariów w Lucieniu, organizowanych pod patronatem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Maria Dzielska jest wdową po Mirosławie Dzielskim, konserwatywnym filozofie i działaczu opozycji demokratycznej w czasach PRL

30 lipca, w wieku 75 lat zmarła prof. Maria Celina Dzielska, znana polska historyk i filolog klasyczna. Przypominamy rozmowę, jaką w 2013 roku przeprowadził z prof. Dzielską Tomasz Krzyżak. Rozmowa ukazała się w "Plusie Minusie".

Wyobraża sobie pani profesor dzisiejszy świat bez chrześcijaństwa?

Maria Dzielska:
Nie. Ponieważ w jakimś stopniu jestem obdarzona cnotą roztropności, to nie mogę poważnie podchodzić do różnych pojawiających się ostatnio idei czy fantasmagorii, że nasze ziemskie uniwersum mogłoby być ukształtowane bez chrześcijaństwa. Jak mogłabym patrzeć na świat bez chrześcijaństwa, gdy widzę świadectwo, które daje dziś Asia Bibi, pakistańska wiejska kobieta, matka pięciorga dzieci, która za przypisane jej w 2009 roku bluźnierstwo oczekuje na śmierć przez powieszenie w maleńkiej celi bez okien i toalety? Wiara w Chrystusa daje jej moc przetrwania w tych nieludzkich warunkach.

Jak można sobie wyobrazić dzisiejszy świat bez chrześcijaństwa, skoro dziesiątki, setki tysięcy – mówi się, że nawet ponad 100 tysięcy rocznie – ludzi oddaje swoje życie za wiarę w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Indiach? W obliczu tej hekatomby, którą teraz obserwujemy, prześladowania chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim, gdy w ciągu niemal trzech wieków zginęło śmiercią męczeńską ok. 10 tys. ludzi, wydają się dziełem nie surowych władców i sędziów, lecz łagodnych owieczek.

Wciąż sobie przypominam i powtarzam słowa, które wypowiedział mądry faryzeusz, uczony w Prawie Gamaliel (a zapisał w Dziejach Apostolskich św. Łukasz), do Sanhedrynu, gdy chciano skazać na śmierć głoszących Dobrą Nowinę apostołów z Piotrem na czele: „odstąpcie od nich i puśćicie ich wolno, bo jeżeli to przedsięwzięcie czy ta działalność pochodzi od ludzi, rozwieje się. Lecz jeżeli pochodzi od Boga, nie tylko nie zdołacie zniszczyć tych ludzi, ale w końcu może się okazać, że chcecie walczyć z Bogiem".

Okazało się, że miał rację. Ale czy można powiedzieć, że narodzenie Jezusa było rewolucją?

Samo narodzenie było ciche i łagodne w ubogiej grocie betlejemskiej. To było wydarzenie całkowicie lokalne i nieodnotowane przez nikogo ani w Palestynie, ani w innych miejscach Cesarstwa Rzymskiego. I słusznie pisze św. Jan Ewangelista, że „Na świecie było Słowo, lecz świat go nie poznał".

Do rewolty – do przewrócenia istniejącego porządku – doprowadziła dopiero działalność nauczycielska Jezusa, która, jak pamiętamy, trwała zalewie ok. trzech lat, a następnie żarliwa działalność misyjna jego uczniów. Przede wszystkim św. Pawła i jego współtowarzysza Barnaby, nawróconego lewity z Cypru. A idąc dalej także Tymoteusza i Tytusa, którzy nie zamknęli się w wąskim kręgu wyznawców, nie popadli w acedię po śmierci mistrza, ale wbrew wszystkiemu ponieśli w świat orędzie o śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Oni z niesłychaną żarliwością otworzyli się na świat grecko-rzymski, pogański. Mieszkańcom miast, które odwiedzali, głosili Dobrą Nowinę i zachęcali ich do naśladowania Chrystusa.

To wprowadzenie Jezusa i jego nauki do ówczesnego świata stało się rewolucją. Proszę zauważyć, że do tego trudu apostołów nawiązuje dziś papież Franciszek, który w swojej apostolskiej adhortacji „Evangelii Gaudium" usilnie zachęca do powtórzenia tej archetypicznej rewolucji.

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie