Ideę felietonu podrzucił mi niechcący znajomy Amerykanin z zanikającej rasy WASP (White Anglo-Saxon Protestant), lubiący Polskę i nią zainteresowany, jedna z nielicznych osób, które same sobie wyrabiają zdanie i mają wpływ na to, co się myśli czy mówi o Polsce. Otóż Quincy (typowe WASP-owe imię na użytek tego felietonu) spytał mnie, dlaczego od jakiegoś czasu, gdy chce porozmawiać poważnie z jakimś Polakiem życzliwym obecnym władzom na temat reformy sądownictwa, wolności prasy w naszym kraju czy oskarżeń o „faszyzację" życia politycznego, musi wysłuchać, co najmniej na początek, jeśli nie przez cały czas, opowieści o wiekowej przyjaźni Żydów i Polaków i obejrzeć zdjęcia polityków czy może nawet zakonników w jarmułkach. Gdy zadaje takie same pytania przeciwnikom i przeciwniczkom PiS, musi wysłuchać wykładów o wiekowym antysemityzmie Polaków i obejrzeć zdjęcia jegomościa palącego kukłę Żyda w pejsach.
– Wytłumacz im – prosił Quincy – że temat żydowski nie jest w tej chwili najistotniejszy, że niektórzy z nas w Stanach próbują zrozumieć, co się naprawdę dzieje w Polsce.
Andrzej Zabłudowski, logik, filozof języka i nauki, więzień polityczny w 1968 roku (mój pierwszy mąż, skądinąd), w dyskusjach o polskim antysemityzmie toczących się na emigracji w latach 70. wolał używać zwrotu, że „Polacy mają pierdolca na punkcie Żydów". Przepraszam za to słowo, ale nigdy nikt nie znalazł nic trafniejszego. „Pierdolec" w tym wypadku oznaczał nadmierne zainteresowanie, nadmierne mówienie, manię i obsesję, niekoniecznie wrogą czy niechętną. Andrzej podawał przykład wynajęcia kawalerki na Dolnym Mokotowie. Wynajęcie mieszkania, a zwłaszcza kawalerki, było w owym czasie właściwie niemożliwe. Andrzej znalazł ogłoszenie, ale właścicielka powiedziała mu, że ma już tyle zgłoszeń, iż jego kandydatura nie wchodzi w grę. Gdy wychodził, powiedziała zalotnie: „Pan mi wygląda na Włocha". Andrzej dumnie odpowiedział: „Włochem nie jestem, jestem Żydem i bardzo mi z tym dobrze". Pani rzuciła mu się na szyję i powiedziała, że wynajmie mu kawalerkę, „bo pan jest taki uczciwy, pan się od razu przyznał, a ja znam jednego takiego, my wiemy, że on jest, a on się nie chce przyznać. Panu powierzam mieszkanie bez obawy".
Bycie Żydem czy nie i to od lub do jakiego pokolenia pasjonuje okresowo olbrzymią część społeczeństwa. W 1990 r. jechaliśmy samochodem z Paryża do Warszawy przez Kraków, gdzie wszystkie plakaty Tadeusza Mazowieckiego były zamalowane gwiazdą Dawida. Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że przechodził tamtędy CaHaL (armia izraelska).
Obecnie zamiast o pochodzeniu mówi się o korzeniach żydowskich. Niby to jest to samo, ale bardziej elegancko. Ostatnio pojawiło się kilka artykułów, komentarzy i sprostowań na temat „korzeni żydowskich" pewnego czołowego polityka. Debatę rozpoczął tak zwany przyjaciel dobrej zmiany Jonny Daniels, o którym jedni mówią, że doradza prezydentowi Trumpowi, ojcu Rydzykowi i rządowi Izraela, a inni, że jest nowym wcieleniem Ostapa Bendera. Wygląda na to, że tym razem informacją podniecili się bardziej filo- niż antysemici, którzy mają podobną obsesję na ten temat.